Samodzielny dodatek do Uncharted 4okazał się jedną z lepszych części serii, pomimo iż nie wcielamy się w Nathana Drake’a. Klimat miejsca akcji i odpowiednie proporcje rozgrywki powodują, że przygoda jest świetna.
Gdy studio Naughty Dog zapowiedziało, że czwarta część serii Uncharted oznacza pożegnanie z duchowym następcą Indiany Jones’a, awanturnikiem i poszukiwaczem przygód Nathanem Drakiem, fani zastanawiali się co będzie dalej. Można się było domyślać, że twórcy nie zabiją kury znoszącej złote jaja i tak też się stało. Seria jest kontynuowana, a na nową przygodę wyruszyłą stara znajoma Drake’a, czyli złodziejka Chloe Frazer. Zmiana postaci nie wpłynęłą jednak negatywnie na klimat – wręcz przeciwnie, to stare dobre Uncharted, jednak z bohaterką obdarzoną nieco odmiennym podejściem.
Biorąc pod uwagę, że dodatkowo twórcy poprawili nieco proporcje mechanizmów rozgrywki, a przygoda nie jest przesadnie długa, otrzymaliśmy bardzo dobrą produkcję. Gra zapowiadana była jako samodzielny dodatek do Uncharted 4: Kres Złodzieja, przez co obawiałem się odrobinę, że będzie dość krótka. Ukończenie jej na normalnym poziomie trudności zajęło mi jednak 7 godzin i 50 minut, a to więcej, niż w przypadku niektórych kampanii Call of Duty. Jest dobrze, zwłaszcza że była to naprawdę emocjonująca przygoda, do gry dołączany jest multiplayer z Uncharted 4, a całość kosztuje poniżej 150 zł.
Akcja Uncharted: Zaginione Dziedzictwo toczy się w Indiach, gdzie Chloe Frazer wyrusza na poszukiwanie legendarnego artefaktu dynastii Hojsalów, czyli złotego kła Ganeśi – boga mądrości i sprytu, patrona uczonych i nauki, opiekuna ksiąg, pisma, skrybów i szkół, wizualizowanego w postaci czterorękiego mężczyzny, z głową słonia. Poszukiwaczka przygód nie wyrusza jednak na wyprawę sama. Towarzyszy jej bowiem Nadine Ross, znana z Uncharted 4. Tradycyjnie, artefaktem zainteresowany jest również zły, i potężny człowiek. Tym razem jest to Assav, czyli okrutny lokalny watażka, dążący do obalenia rządu indyjskiego, mający oczywiście na swoich usługach małą armię.
W ciągu ośmiu godzin rozgrywki, mniej więcej dwie lub trzy godziny zajęła mi sekcja w otwartej lokacji, którą przemierzamy jeepem. Fragment ten miałem okazję ogrywać częściowo na pokazie zorganizowanym przez PlayStation Polska w lipcu w Warszawie. Pisałem już o nim na blogu, więc wspomnę tylko, że jest to bardzo udane rozwinięcie sandboksowego elementu z Uncharted 4. Zadanie polegało na uruchomienia mechanizmów w czterech obiektach, celem otwarcia bramy pozwalającej na dalszą eksplorację hojsalskich ruin.
W otwartej lokacji znalazł się również szereg starożytnych monet do zebrania. Warto było to zrobić, bowiem w nagrodę otrzymałem bransoletę, która do końca gry sygnalizowała mi obecność skarbów w pobliżu za pomocą brzęczenia i wibracji kontrolera. To niewielki, ale bardzo przyjemny zabieg, dzięki któremu zbieranie skarbów stało się dużo ciekawsze i bardziej emocjonujące. W sekcji “sandboksowej” podobała mi się również mapa, o czym już wspominałem przy wrażeniach z pokazu. Chloe używa bowiem tradycyjnej mapy, na której zaznacza obiekty ołówkiem. Mamy na niej wprawdzie trójkącik oznaczający położenie naszej postaci, ale to tyle – nie znajdziemy tu żadnego GPSa, a po okolicy poruszamy się wypatrując charakterystycznych punktów i porównując ją z trzymaną w rękach bohaterki mapą. Jako osoba zajmująca się projektowaniem interfejsów bardzo doceniam ten patent, który jeszcze silniej zwiększył poczucie, że uczestniczę w przygodzie poszukiwania artefaktu zaginionego imperium.
Reszta gry jest tradycyjnie liniowa, co nie jest w żadnym wypadku wadą. Co ciekawe, chociaż akcja toczy się cały czas w tej samej okolicy, nie ma tu uczucia znudzenia. Dżungla i starożytne ruiny stanowią świetne połączenie, a na początku przygody trafiamy nawet do dużego miasta ogarniętego wojną z bojówkami Assava. Mamy tu więc miniaturę wszystkich elementów, z których zawsze słynęła seria. Podobnie jest z samą rozgrywką, która nadal opiera się na sekwencjach wspinaczki i skakania, rozwiązywania zagadek środowiskowych oraz na strzelaninach z kryciem się za osłonami. Tym razem rozbudowano jednak elementy skradnkowe (jest obecna wysoka trawa rodem z Assassin’s Creed) dzięki czemu zwolennicy załatwiania spraw po cichu znajdą tu coś dla siebie. Podobało mi się również, że tym razem położono trochę większy nacisk na eksplorację i rozwiązywanie zagadek, niż na strzelaniny, chociaż oczywiście ich też nie brakuje. Ciekawym drobiazgiem jest również pomagający we wspinaczce czekan (ukłon w stronę Tomb Raidera?) oraz możliwość włamywania się do zamkniętych skrzyń z wyposażeniem za pomocą spinki do włosów.
Od strony audiowizualnej Uncharted: Zaginione Dziedzictwo to majstersztyk, jak każda gra Naughty Dog. Dzięki bogactwu indyjskiej flory i fauny uważam nawet, że gra wygląda lepiej niż Uncharted 4. Co prawda grałem na zwykłym, premierowym modelu PlayStation 4, ale nie zmienia to faktu, że to jedna z najładniejszych gier wideo, jakie kiedykolwiek widziałem. Warto wspomnieć, że gra wspiera efekt HDR również na “starej” PS4 i muszę przyznać, że u mnie wyglądało to fantastycznie. Gra oferuje z resztą tryb fotograficzny, czemu się nie dziwię, bo widoki są niesamowite.
Chociaż zabrakło tu Nathana Drake’a, nowa gra Naughty Dog to nadal znakomite Uncharted. Uważam nawet, że jest to jedna z lepszych odsłon serii, w dużej mierze dlatego, że sekwencje platformowe i strzelaniny nie są w niej przesadnie rozwleczone, co zdarzało się w poprzednich odsłonach. Grając w poprzednie części, gdy widywałem murki, skrzynie i inne elementy wskazujące na fakt, że w danym miejscu dojdzie do wymiany ognia, zdarzało mi się zgrzytać zębami, bo chciałem dalej brnąć w fabułę. W Zaginionym Dziedzictwie tego uczucia znużenia nie zastałem. Ta gra nie jest oczywiście żadnym objawieniem, jednak nigdy nie miała nim być. To bardzo dobra, odprężająca i wciągająca wakacyjna przygoda do dalekich krain. I jeśli następna będzie równie dobra, to nie mogę się już doczekać kolejnej.