Poziom nauczania w polskich szkołach jest wysoki, ale sam styl i sposób – niepraktyczny. Uczymy się wszystkiego i niczego jednocześnie. Wiemy wszystkiego po trochu, nie wiemy niczego w stopniu zaawansowanym, a jak wiemy, to z indywidualnej aktywności, własnego zaangażowania. Stąd śmiem twierdzić wynika mnóstwo problemów ze standardem przyszłego życia.
I cholercia znowu zaczynam od dywagacji. Rozwinę więc króciutko uprzednie słowa. W polskich szkołach można nauczyć się naprawdę mnóstwo rzeczy. Więcej niż w jakiejkolwiek szkole, gdziekolwiek indziej na świecie, no poza Japonią i kilkoma państwami. Czy to dobrze? Jasne! Dobrze jest wiedzieć dużo, to satysfakcjonujące i dające pewność swoich myśli.
Czy nie przeszło wam jednak chociażby raz przez myśl, że jednak tak obszerna wiedza jest trochę niepotrzebna? Że uczono nas zbyt wiele naraz, a zbyt mało w jednym, konkretnym kierunku? Chociażby biorąc pod uwagę fakt, że wybierając średnią szkołę techniczną, przez dwa lata tłuczemy ponownie związki chemiczne, analizujemy ściółkę leśną, wpajamy masę atomową węgla, zamiast poświęcić ten czas na kolejne godziny przedmiotów związanych z zawodem. Tak samo jak w podstawówce, gdy to raz, bądź dwa w tygodniu trafiał się język obcy. A jakby tak jedną godzinę matematyki w tygodniu zastąpić właśnie angielskim? A zamiast analizować kolejny tren Kochanowskiego…
Edukacja, jej wady i zalety, sens, czy jego brak, to jednak bardzo obszerny i trudny temat, dlatego sprostuję, że wbrew pozorom i temu, że uczymy się ponad normę, poziom nauczania języka angielskiego wydaje się zbyt niski i kładzie się na to zbyt mały nacisk. Mówi się też „W szkole przecież się angielskiego nie nauczysz”. No właśnie. This is the problem. Według mojego uznania, bez studiowania angielskiego na własną rękę – przez chociażby celowe oglądanie filmów w obcym języku, powtarzanie słówek w wolnym czasie, nie ma szans na reprezentowanie satysfakcjonującego poziomu. Również w dużym stopniu pomagają kursy. Uzupełniają to, czego nie nauczy szkoła i dostarczają więcej wiedzy, ale też motywacji. Zresztą, to tak, jak prywatne kliniki lekarskie w stosunku do tych publicznych… I wkraczamy teraz w rządy, politykę. Nie no, lepiej zostawmy to w spokoju.
Ważne jest, byśmy z językiem byli zawsze i wszędzie. By normalny człowiek chodzący i uczący się tyle, ile wymaga od niego podstawa programowa, nie zapomniał o jakże prostych, acz istotnych słówkach. By chociażby jeden język obcy stał się w naszym kraju powszechny na tyle, by uniknąć wstydu, jakim jest niepotrafienie złożenia w biegu jednego prostego zdania. Bez obycia to nie działa, co potwierdziłem sam na sobie, gdyż po 9 latach szkolnego, programowego uczenia się języka niemieckiego, nie jestem w stanie nawiązać prostej konwersacji z zachodnim sąsiadem. Oczywiście szczególnie mi na tym nie zależało, bo pierwsze skrzypce zawsze grał i gra angielski, ale przypadek mówi sam przez „sie”.
Oglądanie filmów, słuchanie muzyki, przeglądanie internetu, granie we wszelkie produkcje, to czynności naturalne, które ułatwiają nam nie tylko naukę, ale i przyzwyczajają nas do języka międzynarodowego sprawiając, że czujemy łatwość w posługiwaniu się nim.
Od pewnego czasu dostrzegam, że angielski w odpowiednim stylu pojawia się również na etykietach produktów – raczej kosmetycznych, będących tylko importem, aniżeli spożywczych – których większość wbrew pozorom to polskie produkty, bądź w pełni wydane w Polsce, z całkowitym ojczystym „interface’m” opakowania. Czym jest ten odpowiedni styl? Chodzi konkretnie o te przykłady, gdzie na pierwszym planie widzimy polski napis charakteryzujący produkt – chociażby Mydło w płynie, ale zaraz obok niego dopisek Liquid soap nadrukowany odpowiednio zauważalną czcionką.
Można by mówić, że makaronizmy, że przecież mamy swój język. Ale we właśnie tym wypadku takie argumenty są idiotyczne. Całość przeczytamy i po polsku i po angielsku, więc nie widzę z tym problemu. Gdy jednak właśnie spoglądam na plastikową paczkę gum Orbit, nie do końca rozumiem fakt, iż poza wydrukowanym drobnym maczkiem opisem w ojczystym języku z tyłu opakowania, całość pełni właśnie język obcy. Poczynając od „SUGAR FREE”, kończąc na „Chewing gum”. W tym momencie trochę to kłuci się wyobrażanymi normami. W tym wypadku również dostajemy zastrzyk słówek, ale wyobraźcie sobie taką sytuację:
-Jaką masz gumę?
-Orbita
-O! fajnie. Jaki smak?
-yy. Strawberry
Niby nic, a jednak coś.
Niemniej inne, w pełni dwujęzyczne tłumaczenia, są jak najbardziej na miejscu. Uczą i tych starszych, ledwo widzących, i tych najmłodszych – poznających dopiero tajniki szerokorozumianej nauki i kultury. Poza tym zwyczajnie ułatwiają posługiwanie się językiem, bo wzbogacają i utrwalają słownictwo. Kilka słów więcej do druku, a jak duże ma to znaczenie dla nas samych. Nasz mózg zresztą łatwiej zapamiętuje słowa, gdy kojarzymy je z konkretnym materialnym przedmiotem. To taki pozornie nic nie znaczący, a w rzeczywistości mający ogromny wymiar, szczegół, który powinien według mojego uznania stać się standardem przy polskich wydaniach produktów importowanych.