…tylko że to wciąż Battlefield w uniwersum Gwiezdnych Wojen.
Nadchodząca szerokimi krokami premiera Star Wars: Battlefront niesie za sobą wór pełen emocji. W dużej mierze absolutnie sprzecznych, bo z jednej strony wszelkie opublikowane fragmenty rozgrywki przedstawiają imponującą, płynną i klimatyczną rozgrywkę na długie godziny, a z drugiej można mówić o destrukcji marki Battlefront na rzecz kolejnego Battlefielda pod przykrywką.
Nie są to subiektywne widzimisie, obie tezy są prawdziwe i poprę je mocnymi argumentami, ale ostateczne zdanie na temat nowego Battlefronta będzie efektem odnalezienia środka tych dwóch końców. Środka wyznaczonego przez bardzo osobiste preferencje. Ja dla przykładu stoję teraz w rozkroku, ale nadejdzie czas, gdy to się zmieni. Twórcy bowiem nie tylko ograniczyli styl Star Warsów na rzecz podporządkowania Battlefieldowi, ale wręcz zinfantylizowali rozgrywkę na te potrzeby. Można być złym i oburzonym, ale wszystko służyło przetopieniu na sprawdzony, stworzony przez DICE, imponujący model rozgrywki. Imponuje do dziś, a na dobrą sprawę od 2011 nic się w nim nie zmieniło.
Zupełnie szczerze irytuje mnie, że w tytule tego wpisu jest zawarta cała prawda. Na dobrą sprawę właściwie każdy element jest tutaj kopią Battlefielda. To, co wyróżnia jednak markę Star Wars, to zazwyczaj aspekty kosmetyczne: środowisko, uzbrojenie, interface i cele gry. Cieszy mnie, że DICE wykorzystało silnik Frostbite 3. To bardzo dobre podłoże do tworzenia pięknej oprawy przy utrzymaniu akceptowalnych, a czasami nawet imponujących wymagań oraz zaoferowania dużej płynności. Odrzuca jednak fakt, że Szwedzi poszli za ciosem i wręcz mam wrażenie – nie potrafili odkleić się od projektanckich nawyków z prac nad Battlefieldem. W efekcie dostajemy bezpośrednią kopię. Cały movement, zdecydowana większość animacji, fizyka, konstrukcja map, wszystko to znamy, bo dostajemy piąty rok z rzędu. Chodzi tu również o najmniejsze drobnostki, takie jak sposób informowania nas o zabiciu przeciwnika oraz charakterystyczne „loading circles” prezentujące chociażby współczynniki przejmowania bazy czy uruchamiania jakiegokolwiek działka. Właściwie wszystkie materiały z rozgrywki wręcz pragną przekazać losowemu odbiorcy „Heej! Zobacz jaka świetna gra. Może nie lubisz Star Warsów, ale spójrz tylko, to jest tak super, jak Battlefield”.
Najgorsze jednak, że w gruncie rzeczy ciężko będzie Battlefrontowi coś zarzucić, a to właśnie dlatego, że model rozgrywki, na który została ta produkcja przetopiona, jest do prawdy świetny. Połamcie mi palce, obetnijcie język, ale model strzelania, poruszania się, piękne animacje i fizyka tworzą całość, której doświadczanie jest niezwykle satysfakcjonujące. Teraz narzekam na to, co zrobili z tą marką… to znaczy, nie żeby Battlefront był kiedykolwiek nad wyraz wyśmienitą grą... Po premierze też będę narzekał, ale zapewne będę też aktywnie grał, a moje brwi z zaskoczenia będą co rusz podskakiwać. Można by oczywiście rzec, że na tę chwilę oceniam zbliżającą się produkcję po materiałach video, ale spójrzmy prawdzie w oczy. Nie ma to służyć ocenie, a raczej przedstawieniu dość istotnego faktu, że twórcy postawili nas pod ścianą. Zbliża się premiera wielce wyczekiwanego tytułu z jakże kultowym uniwersum, a okazuje się, że to Battlefield pod przykrywką. Drugi w tym roku. Pragnę jedynie zachęcić do refleksji, zmotywować do śledzenia kolejnych materiałów i zastanowienia się czy strzelanie z laserów zamiast nabojów do szturmowców zamiast Rosjan to wystarczający argument, by w tę grę się wyposażyć.