Niczym dzwony z legendarnego „Hells Bells” w świat uderzyła niedawno wiadomość, jakoby problemy zdrowotne jednego z członków zespołu AC/DC miały położyć kres ich fantastycznej karierze. Jedno jest pewne – Malcolm Young wziął sobie wolne od muzyki, a powodów takiej decyzji należy doszukiwać się w niedawno przebytym zawale, który przestał pozwalać ikonie hard rocka na tańce, swawole i życie przepełnione alkoholem. To jednak zmusiło fanów z całego świata, aby zadać sobie kluczowe pytanie – jaki krajobraz zastałby nas po zamknięciu książki zatytułowanej „historia AC/DC”?
Niemal każdy najzwyklejszy osobnik, który chodzi do kina, grywa na komputerze i przede wszystkim, co najmniej średnim zainteresowaniem zaszczyca przemysł muzyczny – będzie wiedział, co to jest AC/DC. Synonim siły płynącej przez akordy, zespół, który z pierwszymi nutami pompuje w nasze żyły niezwykłą energię, sprawia, że chce się skakać i krzyczeć. Niezmienne australijskie duo z rotującymi się wokalistami czy perkusistami czaruje nas od roku 1973, co oznacza, że istnieją już tak długo, że mało kto pamięta czasy przed ich działalnością. A ta, jak i cały wizerunek zespołu, pełna jest fajerwerków.
„We're a rock group. we're noisy, rowdy, sensational and weird”
Aby poznać dogłębnie historię i zrozumieć drogę, którą przeszli bracia Young aż po dzień dzisiejszy, musimy cofnąć się do lat pięćdziesiątych, w których to na terenie Glasgow wychowały się przyszłe legendy rock’n’rolla. Ich dzieciństwo można by opisać formułką powtarzającą się właściwie przy przypadku niemal każdego muzyka rockowego - nędza, liczne scysje i problemy z edukacją, przyjemność odnajdywana jedynie w muzyce. Ratunkiem dla ubogiej rodziny była szansa zaoferowana przez brytyjski rząd, a którą był wyjazd do Australii, gdzie miała czekać na nich praca i godne życie. Trafili do Sydney – miasta, które urodziło AC/DC.
To tam raczkowali Youngowie w świecie muzyki – zaczęło się od ogłoszenia w prasie, które przywiało do zespołu panów van Kriedta, Burgessa i Evansa. Pierwsze występy na początku lat siedemdziesiątych stawiały włosy na sztorc na głowach niespodziewających się niczego Australijczyków. Gitarowy duet pełen charyzmy i energii swoją grą wydał na siebie jednoznaczny wyrok: ci wariaci mają potencjał. Ludzie, którzy tak mówili prawdopodobnie nie byli świadomi, że czterdzieści lat później pod tym względem niewiele się zmieni – Malcolm i Angus dalej będą skakać po scenie, pędzić z grą na swoich instrumentach i tworzyć niezapomniane koncerty.
„When I'm on stage the savage in me is released. It's like going back to being a cave man. It takes me six hours to come down after a show”
Zanim jednak panowie zaczęli zmagać się z problemami starczymi, nabroili oni sporo fantastycznych albumów. Złota era AC/DC, podczas której wybrnęli oni z fazy grania coverów, a rozpoczęli tworzenie własnej muzyki, jest datowana na rok 1974, kiedy to do zespołu – po niemal zupełnej czystce dotychczasowych muzyków – dołączył niezbyt znany jeszcze wtedy Bon Scott. Wokalista ten doskonale wpasowywał się między trzon zespołu – sam miał liczne problemy w młodości, pochodził z Wysp Brytyjskich, wcześnie trafił jednak do Australii. Jeżeli jednak bracia Young do tej pory uważali, że potrafią się bawić, a alkohol i wszelkie używki to ich chleb powszedni, ich mina zbielała na widok tego, co przyjmował pan Scott. Koncert, który nie został przez niego rozpoczęty monstrualną mieszanką tychże toksyn był równie spotykany, co dzień bez papierosa w kalendarzu Lemmy’ego Kilmistera. Ale o nim może innym razem.
Poza szalonymi gitarami coś innego w końcu zaczęło wyróżniać AC/DC – śpiew. Umiejętność przyswajania trucizn nie była jedyną, jaką posiadł Bon Scott, dość mówić, że do dnia dzisiejszego uznaje się go za jednego z najlepszych wokalistów w historii muzyki rockowej.
W kilka lat, bo niestety tyle trwała jego kariera, stał się klasycznym symbolem tego, co
w tamtych czasach reprezentowała muzyka tego typu, do dzisiaj zaś jest ikoną rock’n’rolla. Spójrzcie na niego – postawny, dobrze zbudowany, czego nie bał się prezentować podczas koncertów. Dziewczęta przed sceną, można by pomyśleć, szły za jego przykładem i też nie miały problemów, by pozbyć się koszulek czy staników. Zainteresowanie kobiet było ostatnim, czym musieli się martwić muzycy z AC/DC. Szczególnie po debiutanckiej płycie High Voltage.
"His first words when he got out of the car were: "Im Bon". Then he looked down and went 'ah, I've put on my wifes underwear'. And that was his first introduction with the band"
Rok 1975 był dla fanów mocniejszej muzyki wyjątkowo owocny: płytę wydawało wtedy Thin Lizzy, Kiss, Black Sabbath, UFO czy Scorpions, a do tego szanownego grona dołączyło właśnie AC/DC, nie wypuszczając jedynie krążka wspomnianego na końcu poprzedniego akapitu, ale także i kluczowe dla ich karier „T.N.T” z singlem o tym samym tytule, znanym chyba każdemu kto czyta ten artykuł. Dni wydania tych albumów można było nazwać świętami, ale niestety tylko dla Australijczyków – zespół nie wyszczubiał jeszcze nosa poza znane im Sydney czy Melbourne, pierwsza wielka trasa koncertowa była jednak bardziej niż pewna. Lokomotywa AC/DC była po roku siedemdziesiątym piątym już nie do zatrzymania, a panowie mogli zatonąć w morzu tego, co w życiu było dla nich najważniejsze: seksu, używek i muzyki.
Na swoje najlepsze albumy wciąż przyszło im czekać, jednak nazwać pierwszą wizytę AC/DC w Europie porażką byłoby czymś równie dalekim od prawdy, jak powiedzieć, że Robb Flynn to idealny kandydat na spot reklamowy Johnson’s Baby. Zaczęło się niemrawo, bo od występów
w pubach czy małych klubach, choćby w Hammersmith, zachodnim Londynie, ale z czasem australijska plaga ogarnęła resztę Starego Kontynentu. Szokiem musiał być dla nich występ na Reading Rock Festival, gdzie ich widownią było pięćdziesiąt tysięcy ludzi. Jeżeli do tej pory AC/DC nie wierzyło w swoją markę, nadszedł najwyższy czas by zdać sobie sprawę, że oto świat jest świadkiem powstania prawdziwej potęgi. W grudniu 1976 roku banda zakończyła ośmiomiesięczną absencję powrotem do Australii, w której byli witani jak wojenni weterani.
„We were a scandal in Australia. They love scandal there. Mums tugging their kids away from us in the street: ‘Ooh, look - Them!’”
W międzyczasie artyści nie zaprzestali wydawania kolejnych albumów – można by spokojnie zaryzykować stwierdzenie, że do lat osiemdziesiątych byli oni jednym z najaktywniejszych zespołów na rynku – 1976 poza międzynarodowym wydaniem „High Voltage”, przyniósł również album „Dirty Deed Done Dirt Cheap”, a rok później narodziło się „Let There Be Rock”. Warto zwrócić uwagę szczególnie na ten ostatni – hity takie jak „Go Down”, „Whole Lotta Rosie” czy „Dog Eat Dog” to kwintesencja tego, czym był (i jest?) australijski gigant.
Rozbrat z „wielkim światem” nie trwał jednak długo, bo już na początku roku 1977 zaplanowano im występy aż do pierwszego marca, podczas których mieli oni towarzyszyć w roli supportu Black Sabbath. Niestety, rozpoczęcie ich współpracy było jednocześnie jej zakończeniem, a wszystko to przez kłótnię między Geezerem Butlerem (basistą BS) a Malcolmem. AC/DC ruszyło wkrótce do Stanów Zjednoczonych, gdzie dużą popularnością cieszyła się ich płyta „Let There Be Rock”, fanów na pewno nie odjęły im też występy u boku zespołu Kiss. Uwłaczająca, choć pozwalająca na naukę, rola zespołu „wspomagającego” zaczęła powoli odchodzić do lamusa, a Szkoci rozpoczęli „headlinowanie” coraz większej ilości festiwali. Na fali rosnącej popularności, AC/DC postanowiło wydać kolejny album – "Powerage", nie będący na szczęście odejściem od typowych klimatów w stronę muzyki country, wciąż były to mocne, znane brzmienia. Największe grzmoty miały jednak nadejść.
"A lot of people say, 'AC/DC - that's the band with the little guy who runs around in school shorts!'"
Koniec lat siedemdziesiątych, a więc 1979 był momentem, w którym swoją premierę miało prawdopodobnie najbardziej znane dzieło AC/DC – „Highway to Hell”, płyta-kolos, stempel na bilecie zespołu mającym skierować ich na stację „legendy rocka”. Ostateczne potwierdzenie stylu, jaki AC/DC przyjęło, wykrzesanie z gitar, gardeł i serc tylu iskier, ilu już nigdy – w moim mniemaniu – nie uda im się wycisnąć. Nieco ponad czterdzieści minut podróży przez fantastyczne riffy, chwytliwe teksty, kontrowersje i moc skłonną napędzać średniej wielkości miasteczko w Ameryce. Nic więc dziwnego, że szybko pobiła wszystkie dotychczasowe rekordy sprzedaży, zdobywając platynę w wielu krajach, a w samych Stanach Zjednoczonych aż siedmiokrotnie! To na tym albumie narodziły się jedne z moich ulubionych piosenek hard rockowych: „Walk All Over You”, „Touch Too Much”, tytułowa „Autostrada do piekła” czy w końcu bardzo skrzywdzony*, ale (imo) zdecydowanie najlepszy „Night Prowler”. Te utwory polecam w szczególności, ale na oklaski zasługuje każdy jeden.
Przed nami ostatni wielki przystanek w podróży po dokonaniach AC/DC – rok 1980. Ujawnia się tutaj moje bardzo osobiste zdanie – australijski zespół po przekroczeniu tego progu nie nagrał już niczego wartego uwagi. Były to lata spędzone na trasach koncertowych – na pewno bardzo udanych – ale i przeplatanych wydawaniem krążków niekoniecznie współmiernych do tego, co zespół prezentował przez pierwsze lata istnienia. Kiedy rozpoczyna się dochodzenie na temat tego, czemu zawdzięczamy taki stan rzeczy – wniosek przychodzi dosyć szybko. Jeżeli już teraz nazywa się ich wielkimi, jak mogłyby się potoczyć losy AC/DC, gdyby początek roku 1980 nie zabrał nam Bona Scotta? Oczywiście jest to spore nadużycie, mówić, że padł on ofiarą mijającego czasu, gdyż zabiła go jego największa słabość – alkohol. Po tym tragicznym wydarzeniu i szybkim zastąpieniu wokalisty za pomocą Briana Johnsona, który stanowi o sile zespołu po dzień dzisiejszy, można było jeszcze mieć marzenia o wielkim AC/DC. Ziszczał je pierwszy album po odejściu Scotta, a który spora część fanów określa jako najlepszy – „Back in Black”.
"My part in AC/DC is just adding the color on top"
Brian Johnson spisał się na nim fantastycznie, wykrzykując do świata takie klasyki jak „Hells Bells”, „You Shook Me All Night Long” czy wreszcie „Back in Black”. Jego wokal był zupełnie inny niż ten Scotta, ale wizerunkiem wspaniale wpasował się między Szkotów – ruchliwy, obdarzony charyzmą, twardy. Czy ktoś był w stanie wtedy zapomnieć o przeszłości i zacząć patrzeć na przyszłość jedynie w kolorowych barwach, którymi miał obmalować rzeczywistość nowy wokalista? Pewnie nie, lecz po takim starcie Johnson miał ułatwione zadanie. Od kiedy zajął się on współpracą z AC/DC, a więc przez ostatnie 34 lata, (pomijając oczywiście „Back in Black”) jedynymi wartymi wspomnienia albumami będzie chyba „The Razors Edge”, gdzie umieszczono „Thunderstruck” czy od biedy „Black Ice”. Reszta wciąż była pełna tych samych emocji, lecz jakością odbiegała od pierwszych lat aktywności.
W dużym skrócie dochodzimy więc do dnia dzisiejszego, sytuacja jest, jaka jest – AC/DC są wciąż wielcy, ale nie da się pozbyć pewnego uczucia niedosytu. Niezależnie od tego, jak krzywiłoby się usta na dźwięk ich ostatnich utworów, na myśl o odejściu łzy napływają do oczu. Mam tego pecha, że jako ogromny fan wszelkiej muzyki rockowej urodziłem się trochę zbyt późno, bo niemal jedyne co mnie czeka poza jej słuchaniem to obserwacja, jak moi idole odchodzą – czy ze świata muzyki, czy ze świata w ogóle. Zawieszenie gitar i mikrofonów na kołku przez AC/DC nie jest przesądzone, ale perspektywa rockowego świata pozbawionego brzmień ich atutów wydawała mi się na tyle przerażająca, że aż poczułem się pociągnięty do odpowiedzialności za przypomnienie Wam tego fantastycznego zespołu. Teraz pora na Was – zgadzacie się z moim odczuciem wyższości ery Scotta nad Johnsona? Jakie są Wasze ulubione kawałki australijskiego zespołu? Już wkrótce nadejdą słoneczne dni, a takie są najlepsze, by wybrać się na „autostradę do piekła”.
We’ve always been a true band. You won’t find one any truer. AC/DC will always be AC/DC. Sometimes we’ll do well, sometimes not so well, but the music of AC/DC will always be the same"