Dzisiaj mija trzydzieści lat, od kiedy świat „metalheadów” przywitał jeden z najlepszych heavy-metalowych albumów w historii - „Powerslave” wydany we wrześniu 1984 roku przez zespół, który już wtedy miał potencjał, aby zostać legendą. Iron Maiden. Należy im się chyba ode mnie kilka słów z tego tytułu, czyż nie?
Choć termin „grunge” bardzo się z czasem rozjechał, ewoluował w wielu kierunkach, których pewnie nikt by się nie spodziewał, to o Soundgarden należy mówić jako o jednym z tych zespołów, które podłożyły fundament pod ten powstający w stanie Waszyngton gatunek rocka alternatywnego. Wielka Czwórka z Seattle jest dla mnie grupą, do której podchodzę niezwykle sentymentalnie i chyba nigdy jakakolwiek muzyka łączona wspólną ideą nie przekonywała mnie aż tak bezwzględnie. Musicie więc wiedzieć, że najbliższe kilka godzin skrobania tegoż artykułu o Soundgarden będzie dla mnie wielką przyjemnością i mam nadzieję, że taką samą sprawi Wam jego czytanie.
Mam wybiórczy stosunek do Wielkiej Czwórki Thrash Metalu, składającej się z tak legendarnych formacji jak Metallica, Anthrax, Slayer i Megadeth; za „Metę” dałbym się pokroić, Anthrax wspominam głównie dzięki fantastycznemu koncertowi, jaki dali na Woodstocku, na Slayera muszę mieć dzień, a w moim odtwarzaczu zapętliła się tylko jedna płyta zespołu Dave’a Mustaine’a. Tworząc wcześniej delikatne tło, cobyście mieli pojęcie, z jakim zespołem się mierzymy, opowiem Wam dzisiaj dlaczego żaden inny krążek poza „Peace Sells... But Who’s Buying” z dyskografii Megadeth, mnie nie przekonał.
Seattle było na początku lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku miastem kompleksów: rodzimi artyści z zazdrością spoglądali w stronę odnoszących sukcesów kolegów po fachu z bardziej rozpoznawalnych metropolii, jak Nowy Jork czy Los Angeles. Z biegiem czasu okazało się jednak, że nigdzie indziej na świecie nie wykształci się tak ścisle współpracująca ze sobą społeczność, która mimo tego, że przyjdzie jej ze sobą wzajemnie rywalizować, nigdy nie zapomni o swoich korzeniach i zawsze będzie się wspierać. Rodzinna atmosfera sprawiła, że na przełomie dziesięcioleci w Seattle wykształcił się muzyczny nurt zwany grunge’m, którego reprezentantami i promotorami była tak zwana Wielka Czwórka: Alice in Chains, Soundgarden, Nirvana i Pearl Jam. To właśnie tym ostatnim zespołem zajmiemy się dzisiaj.
Niczym dzwony z legendarnego „Hells Bells” w świat uderzyła niedawno wiadomość, jakoby problemy zdrowotne jednego z członków zespołu AC/DC miały położyć kres ich fantastycznej karierze. Jedno jest pewne – Malcolm Young wziął sobie wolne od muzyki, a powodów takiej decyzji należy doszukiwać się w niedawno przebytym zawale, który przestał pozwalać ikonie hard rocka na tańce, swawole i życie przepełnione alkoholem. To jednak zmusiło fanów z całego świata, aby zadać sobie kluczowe pytanie – jaki krajobraz zastałby nas po zamknięciu książki zatytułowanej „historia AC/DC”?
Oto tekst dla tych, którzy lubią poznawać nowe zespoły. I na początek pytanie: ile znacie rockowych składów pochodzących z Belgii? Bez zastanowienia wymienię jeden - dEUS. Po krótkich wykopkach znajduję drugi - Soulwax. Tymczasem jest sobie trzecia grupa, tak czadowa i rajcująca, że aż się dziwię tak późnemu zapoznaniu sie z ich twórczością. Nazywają się Triggerfinger, a na ich trop naprowadził mnie kolega, któremu będę za to wdzięczny co najmniej do następnego wtorku. Pustynne, gitarowe łojenie rodem z USA ale "made in Belgium"? A jakże!