Uznałem – po ciepłym przyjęciu artykułu z zeszłego tygodnia – niechaj się to stanie tradycją! Od tej pory, co środę, choć nie jestem jeszcze pewien z ilu-tygodniową przerwą, będą się ukazywały artykuły utrzymane w rock’n’rollowym tonie. Postaram się w nich przybliżać sylwetki zespołów, które moim zdaniem warte są wszelkiej gloryfikacji, nie liczcie więc na hipsterskie typy – przewiną się tu głównie legendy, bo od nich zacząć najłatwiej. Jeżeli więc mówimy o zespołach, bez których świat muzyki nie byłby taki sam – ciężko nie wymienić Scorpionsów, których z obiektem poprzedniego, środowego tekstu łączy fakt, iż tak niemiecki jak i australijski zespół, zalicza się do grona „pionierów hard-rocka”.
Początki historii „Skorpionów” siegają aż lat sześćdziesiątych, kiedy to Rudolf Schenker – starszy z dwójki braci – założył pod wpływem globalnej, muzycznej rewolucji zespół w Hanowerze, mający garściami czerpać z twórczości Elvisa Presley’a i innych klasyków raczkującego wtedy rock’n’rolla. Rudolf wcześnie dał się poznać jako wyśmienity gitarzysta, w cieniu którego musiał żyć Michael (bardziej istniało to jednak na zasadzie wspólnej motywacji, nie bratobójczej rywalizacji), lecz taki stan nie utrzymał się długo, gdyż już w 1970 roku rodzina zjednoczyła się, a pomiędzy nimi stanął wokalista-kompozytor Klaus Meine (swoją drogą, czy można mieć bardziej niemieckie personalia niż ten pan?), kładąc podwaliny pod przyszłe spektakularne sukcesy.
Ich debiutancki album – Lonesome Crow – został wydany w roku 1972, charakteryzując się typowym dla tamtych czasów psychodelicznym brzmieniem, żywcem zaczerpniętym z twórczości Hendrixa, Cream czy Led Zeppelin. Kooperacja dwóch elektrycznych gitar była wtedy oryginalnym pomysłem, panowie wyprzedzali się w tworzeniu coraz bardziej skomplikowanych i powodujących opad szczęki kompozycji. Wisienką na torcie był absolutnie niepowtarzalny talent wokalny Klausa, który ciężko było wymazać z pamięci nawet po przesłuchaniu raptem jednej czy dwóch piosenek. W wybiciu się na rynku europejskim na pewno pomogły teksty pisane w języku angielskim, choć przyszłość pokaże, że niemieckie zespoły decydujące się na twórczość za pomocą ojczystego słowa wcale nie są skazane na porażkę (Rammstein). Po wydaniu „Lonesome Crow” Scorpionsi trafili na właściwy dla młodych zespołów tor: ruszyli w trasę koncertową, na której wspierali UFO, Rory Gallaghera i Uriah Heep. Od samego początku działalności Niemcy byli bardzo zdeterminowani i pewni siebie, wierzyli, że o ile włożą w swoją muzykę odpowiednią ilość ciężkiej pracy, zwróci się to w postaci uznania fanów, którzy z czasem zaczną nazywać ich jednym z najlepszych zespołów rockowych na świecie. Nie musieli na to czekać zbyt długo.
Młodszy z braci Schenkerów, Michael, krótko po wydaniu albumu otwierającego przed Scorpionsami drogę do niebios, zdecydował się na krok wyżej, wybierając grę dla bardziej znanego wtedy zespołu UFO. Przez wiele lat jego gitara nadawała „puls” zespołu, prowadząc go do sukcesów. Niemiecki zespół po odejściu jednego z kluczowych muzyków miał spore problemy, szczególnie, że Rudolf został powołany do wojska, co zostawiło Klausa Meine bez żadnego gitarzysty. Rozbrat nie trwał jednak długo, gdyż po zakończeniu służby Rudolfa, Scorpionsi powstali na nowo, angażując do zabawy Ulricha Rotha. Przystępował on do gry z zespołem jako bardzo utalentowany muzyk, mający we właściwy sposób zastąpić kluczowego do tej pory Michaela. Sztuka ta udała mu się znakomicie: ruszył na podbój Europy z grupą, grając wszędzie „gdzie można było podpiąć instrumenty”.
Dwa lata po wydaniu debiutanckiego krążka, Scorpionsi uderzyli z nowym „Fly to the Rainbow”, który popchnął zespół w nieco mocniejszym kierunku. Czuje się to już od pierwszego kawałka – „Speedy’s Coming” - Scorpions stało się żywsze, a nasza noga samowolnie zaczyna potuptywać pod biurkiem. Nie znaczy to jednak, że nie znalazły się na nim wolniejsze ballady, które z czasem staną się kolejną cechą charakterystyczną zespołu zza zachodniej granicy. Muzycy nie mieli jednak ochoty zwalniać tempa, czego efektem były trzy kolejne albumy powstałe w ciągu zaledwie trzech lat. Zaczęło się więc od "In Trance" z roku 1975, przez "Virgin Killer" z 1976, kończąc na "Taken by Force" (z moim ukochanym "We'll Burn the Sky"), który został uznany za jeden z najlepszych krążków tego zespołu w historii. Był on jednocześnie ostatnim, na którym występował Ulrich Roth - rozeszło się ponoć o różnice w kierunku, w jakim panowie mieli zamiar kierować zespół. Roth, który pozostawał pod silnym wpływem muzyki Hendrixa pragnął jednoznacznego popchnięcia ich stylu w nieco oderwanym od powierzchni ziemi, ambitnym kierunku, zaś panom Schenkerowi i Meine był w głowie podbój zachodniego rynku. I nie wyszli na tym źle.
Z typową dla siebie łatwością zapełnili wakat na pozycji "lead guitarist", który zainteresował stu czterdziestu kandydatów gotowych na przesłuchanie, tymczasem odpowiedź na pytanie "kto wypełni gitarową lukę" otrzymano w mieście, w którym wszystko się zaczęło - Hanowerze. Stamtąd pochodzi Matthias Jabs, który złapał szansę na grę z tak świetnym zespołem i nie wypuścił jej z rąk aż po dzień dzisiejszy. Legenda głosi, iż piosenek, które musiał opanować na poczet zbliżającej się trasy koncertowej, nauczył się w ciągu jednej nocy. Nowy nabytek zespołu zdążył się załapać na nagranie płyty Lovedrive, która został uznana za przełomową i do tamtego momentu, z pewnością najlepszą na ich dyskografii. Ciężko wyrwać z niej pojedynczy utwór, gdyż zwyczajnie cała zasługuje na uwielbienie.
Początek lat osiemdziesiątych przyniósł narodziny płyty "Animal Magnetism", na której umieszczono między innymi popularne "The Zoo", była jednak nieco "zadyszkowa" i widocznie do podobnego wniosku doszli członkowie zespołu, którzy na dopracowanie ich nowego dzieła dali sobie rekordowe wtedy dwa lata. Ciągnące się oczekiwanie i prośby kierowane do niebios o morderczy album Scorpionsów okazały się owocne, oto w 1982 roku pojawił się prawdopodobnie najbardziej rozpoznawalny "Blackout". Trzydzieści dziewięć minut wypełnionych po brzegi kwintesencją hard rocka, skarbnica mocarnych riffów, gitarowych licków, niesamowitych solówek. Scorpionsi stworzyli wtedy wprost idealny soundtrack pod rock'n'rollowe lata osiemdziesiąte, a w szczytowej formie był Klaus, czego dowodem były choćby takie utwory jak "China White" czy "Dynamite", gdzie wyciskano z atutów muzyków co tylko można było.
Kolejne dwa lata później czekało nas ostatnie potężne albumowe uderzenie ze strony Scorpionsów - "Love at First Sting", które przyniosło światu tak ich najbardziej charakterystyczną piosenkę utrzymaną w rockowym nurcie ("Rock You Like a Hurricane"), jak i jedną z dwóch ballad, które wszyscy znają ("Still Loving You", na "Wind of Change" przyjdzie czas później). Dzieło roku 1984 wraz z "Blackout" i "Lovedrive" stanowią moją wielką trójcę Scorpionsów, w odwodzie jawi się jeszcze gdzieś niemal równie znakomite "Taken by Force". Zasmucę Was, albowiem tak jak w przypadku AC/DC, emocje związane z wydawaniem kolejnych płyt już się kończą - z wyłączeniem "Crazy World" z 1990 (przyszedł czas), dalsze dokonania zespołu na tej płaszczyźnie są mierne. Nowsze utwory nie zapadają już tak w pamięci, toteż nie ma potrzeby marnować na nie czas. Przez następne lata banda będzie próbowała jeszcze sięgać ręką w stronę niegdysiejszej chwały, poczuć ją jednak będą mogli jedynie odtwarzając znane wszystkim utwory z przełomu lat 70' i 80'. Wychodzi im to jednak znakomicie, a głos niemalże 66-już-letniego Klausa Meine w dalszym ciągu potrafi zachwycić.
Spokojnie, branie na tapetę wyłącznie hard rocka nie będzie tendencją, dwa teksty na ten temat pod rząd są wyłącznie konsekwencją tego, że ostatnio zwyczajnie przesiąknąłem twórczością tego fantastycznego zespołu, powoli wkupującego się do grona moich ulubionych. Zachęcam Was, abyście zapoznali się z ich działalnością i od czasu do czasu zerkali na mojego bloga, gdzie regularnie będą pojawiać się wspominkowe artykuły, pozwalające się nam przenieść w magiczny okres rock'n'rolla.