Wydaje mi się, że w dzisiejszych czasach gry wideo należą do tej samej grupy, nazwijmy to, rozrywkowej co książki, filmy i muzyka. Ba, każdą z tych kategorii produktów trapią te same problemy - zarówno gry, jak i książki, muzykę i filmy można kupić w wersjach cyfrowych, często w atrakcyjnych promocjach. Z kolei zwolennicy tradycyjnych środków dystrybucji (czyt. pudełek, papieru i fizycznych nośników) chętnie chwalą się misternie poukładanymi na półkach grami, filmami czy książkami. Graczom z jednego powodu jest jednak zdecydowanie trudniej poszerzać swoją kolekcję. Dlaczego? Gry są droższe niż ich inni kulturowi odpowiednicy. A gdyby tak graczom przyszło płacić za nowe produkcje 40-50 złotych?
Jakiś czas temu zacząłem zastanawiać się, czy zmiana (w tym przypadku obniżenie) ceny gier na wszystkich platformach w jakiś sposób wpłynęłaby na postrzeganie ich przez graczy. Przyczynkiem tych przemyśleń było prawdopodobnie moje ostatnie zamiłowanie do kompletowania kolekcji filmów, które z jakiegoś powodu muszę mieć w mojej domowej kolekcji. Za zaledwie kilkaset złotych byłem w stanie uzbierać tyle filmów (rzecz jasna na DVD), że na wyznaczonej dla nich półce powoli zaczęło kończyć się miejsce. Gdybym taką samą kwotę miał przeznaczyć na nowe gry, kupiłbym ich... cztery. Ja wiem, że w produkcję gier zaangażowanych jest więcej osób, niż w pisanie książki, wiem, że koszty produkcji gier przewyższają już najdroższe hollywoodzkie produkcje, ale postawienie znaku równości między ceną piętnastu filmów i czterech gier potrafi chyba zszokować? A przynajmniej zmusić do refleksji.
No właśnie, a co gdyby za nowe produkcje EA, Ubisoftu, Rockstara, 2K, Bethesdy, Codemasters czy Blizzarda dane nam było zapłacić kilka razy mniej? Powiedzmy, że dnia X odbywa się premiera Battlefielda 5. Uśmiechnięci idziemy do sklepu, bierzemy z półki Battlefielda 5 w edycji limitowanej, kierujemy się do kasy, z portfela wyciągamy 50 złotych, pani w kasie wydaje nam 10 groszy reszty i jeszcze bardziej weseli wracamy do domu. Fajnie, co? Dla konsumenta, czyli graczy, byłaby to idealna sytuacja, bo na swoje hobby mogliby przeznaczać o wiele mniejsze środki finansowe i albo zaoszczędzić (choćby na nową klawiaturę lub kilka sześciopaków oranżady), albo pozwolić sobie na zakup kilku nowych gier. Kto i ile na tym zyskuje, a kto traci?
Poza, rzecz jasna, graczami zyskać mogliby też producenci i wydawcy. Oczywiście tryb przypuszczający jest tutaj całkowicie uzasadniony, bo nie wiemy, czy obniżenie cen gier zaowocowałoby ponad dwukrotnym wzrostem zaintersowania nimi ze strony graczy. No bo ilu jest graczy, którzy nie kupują gry w dniu premiery tylko ze względów finansowych? Wiem, że sam nie kupowałbym większej ilości gier tylko dlatego, że są tańsze - i tak kupuję wszystkie, które znajdują się na mojej liście "must have A.D. 20XX". Po prostu byłbym zadowolony, że wydaję na nie mniej moich ciężko zarobionych pieniędzy.
Pytanie pozostaje otwarte, mam nadzieję, że spróbujecie rozwiać pewne wątpliwości w komentarzach.
Czy kupowalibyście więcej gier, gdyby były one tańsze o połowę? A może po prostu trzymalibyście się wcześniej wyznaczonego planu zakupowego?
<Spodobał ci się tekst? Wpisy i felietony przypadły ci do gustu? Polub growo&owo na Facebooku ^^ Znajdź mnie też na Google+>