Historia perły z Seattle - Pearl Jamu - Pilar - 10 lipca 2014

Historia perły z Seattle - Pearl Jamu

Seattle było na początku lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku miastem kompleksów: rodzimi artyści z zazdrością spoglądali w stronę odnoszących sukcesów kolegów po fachu z bardziej rozpoznawalnych metropolii, jak Nowy Jork czy Los Angeles. Z biegiem czasu okazało się jednak, że nigdzie indziej na świecie nie wykształci się tak ścisle współpracująca ze sobą społeczność, która mimo tego, że przyjdzie jej ze sobą wzajemnie rywalizować, nigdy nie zapomni o swoich korzeniach i zawsze będzie się wspierać. Rodzinna atmosfera sprawiła, że na przełomie dziesięcioleci w Seattle wykształcił się muzyczny nurt zwany grunge’m, którego reprezentantami i promotorami była tak zwana Wielka Czwórka: Alice in Chains, Soundgarden, Nirvana i Pearl Jam. To właśnie tym ostatnim zespołem  zajmiemy się dzisiaj.

Niestety, poza wspólnymi zainteresowaniami i nieprawdopodobnym talentem do tworzenia muzyki, większość artystów z Seattle w tamtych czasach dzieliła też co innego: uzależnienie od heroiny. To właśnie ono wykończyło Andrew Wooda, niezwykle charyzmatycznego wokalistę zespołu Mother Love Bone, w którym od roku 1988 grali przyszli założyciele Pearl Jamu i prywatnie – dwaj wielcy przyjaciele: gitarzysta Stone Gossard i basista Jeff Ament. Przygnębieni członkowie zespołu nie dali się jednak porwać w otchłań rozpaczy i jak najszybciej zaczęli pracę nad nowym materiałem, do którego dołożył się również Mike McCready, głęboko zainspirowany Jimi’m Hendrixem. Równolegle powstawała idea nagrania kilku piosenek jako hołd dla Wooda (pod szyldem Temple of the Dog), będącego dla chłopaków z północy Stanów Zjednoczonych prawdziwym scenicznym wzorem, jak i kawał instrumentalnego materiału, mającego być podwalinami pod przyszły zespół Gossarda, McCready’ego, Amenta i Camerona (perkusista Soundgarden). Brakowało im jednak wokalisty, a Cameron nie miał zamiaru angażować się w pracę z resztą bandy na pełen etat, paradoks chciał jednak, że podczas poszukiwania kogoś, kto miałby go zastąpić, odnaleziono „głos” formacji. Propozycja objęcia pałeczek w raczkującej kapeli dotarła do Jacka Ironsa, byłego perkusisty Red Hot Chili Peppers, ten odmówił, ale i jednocześnie przekazał nagrany przez chłopaków materiał do swojego znajomego – Eddiego Veddera, mieszkającego w San Diego.

Prywatnie fan surfowania i miłośnik muzyki The Who, błyskawicznie rozprawił się z wyzwaniem jakie rzuciła mu grupa z Seattle, pisząc tekst do piosenek „Alive”, „Once” oraz „Footsteps” i nagrywając je. Efekty tego tak spodobały się Gossardowi, że już kilkadziesiąt godzin później panowie grali pierwsze próby, a po kilku dniach – pierwszy koncert (jako zespół „Mookie Blaylock”, którego nazwa pochodziła od amerykańskiego koszykarza). Wydawało się to być absurdalnym pomysłem, gdyż brakowało im jakiegokolwiek zgrania, a Vedder nie potrafił odnaleźć się w nowym towarzystwie i tylko muzyka trzymała go w jednym pomieszczeniu z tymi nieznanymi mu ludźmi. Szczęście chciało jednak, że tworzenie owej muzyki wychodziło im znakomicie, zaskoczeni efektami wzajemnej współpracy młodzi gniewni musieli się więc pogodzić ze swoją obecnością. Z czasem Vedder zaczynał wpasowywać się w nowe środowisko coraz lepiej: łapał język z kolegami z zespołu, świetny efekt dała jego współpraca z Cornellem (Temple of the Dog – „Hunger Strike”), który pewnego wieczoru odbył z nim namiętną rozmowę, sprawiającą w konsekwencji, że nieśmiały Ed poczuł się na nowym terenie znacznie pewniej, a na horyzoncie rysowała się perspektywa nagrania pierwszego albumu.

I've never been a calm, midrange type person

Do studia Pearl Jam wszedł w marcu 1991 roku i efekty ich pracy dało się usłyszeć dopiero po pięciu miesiącach, kiedy wydano kluczowy dla ich przyszłych karier „Ten”. Jego tytuł odnosił się do numeru, jaki nosił na koszulce wspominany wcześniej Mookie Blaylock, zawartość nie miała jednak nic wspólnego z koszykówką. Teksty z debiutanckiego krążka dotyczyły „ciemnej strony naszej egzystencji”, a muzycy opierali je na głównie negatywnych doświadczeniach z własnego życia. Ciężko nie odnaleźć tutaj odniesienia do działalności innych legend z Seattle tamtych czasów: każda z nich wykrzykiwała w stronę tłumu słowa zrodzone przez frustrację, jaką w oczach młodzieży, gwarantowało im życie w Stanach Zjednoczonych, a w szczególności w borykającym się z gospodarczymi problemami stanie Washington. Ten rodzaj muzyki był na początku lat dziewięćdziesiątych na wyjątkowej fali wznoszącej, nic więc dziwnego, że już kilka miesięcy po wydaniu „Ten” Pearl Jam otwierał koncerty RHCP, Neila „Ojca chrzestnego grunge’u” Younga czy U2. Ewoluujący wizerunek wokalisty powolił zaczynał przejmować inicjatywę w zespole, bo wraz z narastającą w nim pewnością, zaczynał emanować coraz większymi emocjami, a te są najlepszą drogą do utożsamienia z publicznością. Nie było w tym jednak żadnej sztuczności, lecz zwyczajny, naturalny proces powolnego zrywania więzów zamknięcia w sobie i zupełnego otwarcia się na muzykę. Takiej postaci jak Eddie Vedder po prostu nie można było zignorować.

W ciągu trzech lat Pearl Jam zanotował nieprawdopodobny marketingowy postęp, twarze członków formacji zaczęły regularnie pojawiać się na okładkach znanych magazynów, oni sami brali udział w coraz bardziej prestiżowych przedsięwzięciach (reunion The Doors, koncerty z Bobem Dylanem), nie zatracali się jednak w świecie finansowych pokus. Potwierdzeniem szacunku do pieniądza i przede wszystkim – swoich fanów – był konflikt z firmą Ticketmaster, będącą wtedy monopolistą na rynku sprzedaży biletów koncertowych. Pearl Jam zarzucał jej zawyżanie ich cen, przez co miłośnicy muzyki nie mogli pojawiać się na występach swoich idoli, batalia była tak zacięta, że aż została doprowadzona do sądu. Była to jedna z oznak nie akceptowania ścieżki wielkich, zblazowanych gwiazd przez PJ, co z czasem stało się poważnym problemem: muzycy coraz częściej łapali się narkotyków i alkoholu, zdarzało im się wystąpić po pijanemu, unikać wywiadów czy być podczas nich wyjątkowo niekomunikatywnymi. Ścieżka izolacji nie doprowadziła ich jednak do żadnych drastycznych działań, wręcz przeciwnie: wydali drugi, wspaniały album „Vs.”, który został sprzedany w liczbie 1,3 miliona egzemplarzy w zaledwie 13 dni.

Konflikt z komercjalizacją zbiegł się z innym, smutnym wydarzeniem: śmiercią Kurta Cobaina. Mimo tego, że stosunki między Nirvaną a Pearl Jamem na początku nie wyglądały zbyt słodko (Cobain zarzucał PJ, że się sprzedaje), to z czasem wszyscy – jak to w Seattle – się zbratali i mieli o sobie wyłącznie dobre zdanie. Tym bardziej bolesna była więc ta ogromna strata dla członków zespołu, jak i całego muzycznego świata; mówi się o tym, że utwór „Immortality” z płyty „Vitalogy”, wydanej niedługo po tej drugiej, jest poświęcony właśnie Kurtowi. Trzeci album Pearl Jamu również okazał się wielkim sukcesem, a na zmieniających się z każdym dniem setlistach popularne są z niego takie kawałki jak „Better Man”, „Nothingman” czy „Corduroy”. Jednocześnie jest ona dowodem na to jak muzycznie zróżnicowanym zespołem stała się grupka chudzielców z zapomnianego rejonu Stanów Zjednoczonych: w coraz bardziej skomplikowanych kompozycjach gitarowych prześcigali się Gossard i McCready (chociaż dominował szczególnie ten drugi, będący moim zdaniem, jednym z najbardziej niedocenianych gitarzystów w historii muzyki rockowej), głos Eddiego nie tracił na jakości, a Pearl Jam nie zamierzał raczyć czymś, co wszyscy fani już doskonale znają. W wyniku tego „Vitalogy” stworzono jako album różniący się od dotychczasowej pracy Pearl Jamu; naznaczono go złością, często niemal punkowym tempem i podnoszonym do nadzwyczajnych granic, głosem wokalisty.  

I don't need drugs to make my life tragic

Pomiędzy sukcesami studyjnymi nie zapominano o tym, z czego jeden z Wielkiej Czwórki był znany: aktywizmu. Przez wiele lat Pearl Jam wspierał masę politycznie zabarwionych spraw: prawa do aborcji czy obrony własnej, uchodźców z Kosowa, wolność Tybetu czy choćby liczne zbiórki. W roku 1995 przyszedł czas na nagranie kolejnego albumu, nazwanego później „No Code”, który miał dostarczyć nową perspektywę na twórczość zespołu tak samym jego członkom, jak i fanom, jednocześnie prezentując szerszą paletę emocji i dźwiękowych doświadczeń. Przez konflikt z Ticketmasterem nie doszło jednak do prawie żadnych koncertów związanych z promowaniem nowej płyty, która choć na początku sprzedawała się nieźle i zawierała kilka naprawdę dobrych utworów („Hail, Hail”, „Present Tense” czy „Who You Are”) , szybko popadła w zapomnienie. W zespole eskalowała frustracja, a lekiem na nią miał być rychło wydany, nowy materiał, do którego już każdy z członków miał podejść ze znacznie większą dozą swobody i prywatności. Vedder postanowił dać sporo miejsca na wykazanie się usuniętym w jego cień kolegom, co miało podbudować ich na duchu i dostarczyć dowód, że są równie fundamentalną częścią zespołu, co on.

„Yield” był jednak chyba trochę zbyt pochopny (choć sami muzycy opowiadali o tym, że poświęcili na niego dokładnie tyle czasu, ile potrzebowali), bo mimo tego, że wstydu nie przyniósł – nie wprowadził ich też na szczyty popularności, jaką niegdyś się cieszyli (?). Piąty album reklamowano jako powrót do garażowego stylu, korzeni rocka alternatywnego, efekt był jednak mierny. Po ewidentnej obniżce zdecydowano się na zakończenie rozbratu z mainstreamowymi koncertami, a do paki przyłączył się na stałe Matt Cameron, który w kilka dni opanował kilkadziesiąt utworów Pearl Jam. Gwiazdy w końcu zaczęły sobie dobrze radzić z własnym wizerunkiem, występy w telewizji przestały im sprawiać problemy i kiedy wszystko układało się idyllicznie, przyszła pora na ogromną próbę ich charakterów. Rok 2000 Pearl Jam przywitał z krążkiem "Binaural", który raczej nie jest warty poświęcania mu wielkiej ilości czasu, lecz ledwie miesiąc po jego wydaniu zespół spotkała wielka tragedia podczas odbywającego się w Danii festiwalu Roskilde. Pod sceną panował wyjątkowy ścisk i mimo tego, że członkowie zespołu wielokrotnie apelowali o cofnięcie się, tłum nie reagował i zabrakło czasu na jakąkolwiek reakcję, czego wynikiem było dziewięć stratowanych i uduszonych osób.

Naturalnym następstwem takiej katastrofy jest głęboka refleksja – po Roskilde chyba każdy element tej wielkiej formacji miewał chwilę zwątpienia: czy warto to dalej ciągnąć? czy powinieniem wciąż grać? Z czasem jednak wrócili oni do regularnego koncertowania, będąc jeszcze wdzięczniejszymi za to, co dostali od losu, ale i bardziej skoncentrowanymi na sprawach bezpieczeństwa podczas swoich występów. Na przestrzeni następnych sześciu lat Pearl Jam zagrał sporo dobrych i/lub kontrowersyjnych spektakli: do pierwszej grupy warto zaliczyć choćby benefit dla rodzin ofiar z zamachu 11 września 2001 roku, do drugiej zaś ten, podczas którego Eddie nosił maskę z twarzą George’a Busha. Zaangażowanie w sprawy polityczne nie przypadło jednak fanom do gustu. Po zmianie wytwórni, Pearl Jam wydał w roku 2006 ósmy krążek, o nazwie takiej samej, jak i ta zespołu, a krytycy uznali, że jest to wyczekiwany (przynajmniej częściowy) powrót do dawnej formy. Nie było mowy o legendarnym materiale, jak sprzed kilkunastu lat, „Pearl Jam” na pewno jednak nastrajał pozytywnie. Trzy lata później pojawiła się pora na wydanie na pewno najlepszej płyty od czasów „Yield”, czyli „Backspacer” ze świetnym „Got Some” i „Just Breathe”, będącej sukcesem tak artystycznym, jak i komercjalnym; cieszyło również to, że w tym wypadku przez swoją lirykę Eddie niósł znacznie więcej radości i nadziei niż zwykle.

It's an art to live with pain... mix the light into gray

Między przedostatnim, a do tej pory ostatnim krążkiem wydano jeszcze film dokumentalny „Pearl Jam Twenty”, opowiadający (tak poprzez narratora, jak i masę przeróżnych gwiazd) o scenie grunge’owej lat 80’ i 90’, ale głównie skupia się on, rzecz jasna, na losach muzyków z Pearl Jam. Absolutnie godny każdego słowa pochwały. Tymczasem do „Lightning Bolt” z zeszłego roku ludzie wciąż podchodzą bardzo różnie: niektórzy wyróżniają agresywne „Getaway” z „Mind Your Manners”, podkreślając też sentyment do powolnych ballad („Sirens”, „Sleeping By Myself”), inni z kolei uznają ten krążek za zbędny i niewyróżniający się absolutnie niczym. Najłatwiej będzie chyba posłużyć się znanym przysłowiem i powiedzieć, że prawda leży po środku tych dwóch opinii.

Podróż przez dyskografię Pearl Jamu przynosi bezwzględny wniosek, że z biegiem czasu częściej powinni oni robić sobie przerwę od wspólnego nagrywania – ich ostatnie albumy są niewspółmierne do poziomu pierwszych genialnych trzech. Mimo tego, jaką obniżkę formy zaliczyły te „dinozaury” w ciągu ostatnich, no cóż, czternastu lat, jestem wciąż zdania, że to jeden z najprawdziwszych zespołów, jakie funkcjonują w świecie muzyki. Nigdy nie grają na pół gwizdka, a emocje jakie nimi targają nie są dla nikogo zagadką – ot, wystarczy spojrzeć na ich roztrzęsione twarze, na widok których ktoś mógłby niesłusznie doszukiwać się udziału narkotyków. Nie, tego typu środki nie odgrywają w ich przypadku żadnej roli, Pearl Jam zwyczajnie jest uzależniony od tworzenia i grania muzyki, a że często bazuje ona na łapiących za serce wydarzeniach z żyć członków zespołu – nic dziwnego, że reagują na nią tak emocjonalnie. Jest to jeden z najważniejszych zespołów, jakich kiedykolwiek miałem przyjemność słuchać i z pewnością jeszcze wiele razy będę do niego wracał.

Pilar
10 lipca 2014 - 12:16