Nazwisko Scotta Snydera z pewnością przynajmniej obiło się o uszy wielu miłośnikom komiksu. Napisał scenariusze do dobrze przyjętych „Batman: Miasto sów”, „Batman: Trybunał sów” czy „Amerykański wampir” (wspólnie ze Stephenem Kingiem). Przyjrzyjmy się, co stworzył do spółki z dwoma mniej znanymi twórcami. Oto „Severed. Pożeracz marzeń”.
Stany, rok 1916. Nastoletni Jack Garron ucieka z domu, aby spotkać się ze swoim nigdy niewidzianym ojcem. Zabiera skrzypce, wskakuje do pociągu i rusza do Chicago. Szybko przekonuje się, że zarówno życie w drodze, jak i w wielkim mieście nie należy do najłatwiejszych – nietrudno jest trafić na ludzi o złych zamiarach. I nie tylko ludzi: po drogach grasuje istota żywiąca wielkie upodobanie do ludzkiego mięsa… Jack podczas podróży poznaje Sam, obrotną dziewczynę przebraną za chłopaka, i niepokojącego podstarzałego sprzedawcę fonografów. Kto okaże się wrogiem, a kto sprzymierzeńcem i pomoże młodemu skrzypkowi odnaleźć ojca?
Nastawiałam się na horror i w zasadzie go dostałam, z tym, że zgodnie z deklaracją na okładce była to „klasyczna opowieść grozy”. Klasyczna i bardzo zachowawcza, muszę dodać. Jest atakujący znienacka potwór, są makabryczne w założeniu zbrodnie, leje się sporo krwi, ale wszystko jest przewidywalne i w sumie banalne – czytałam, niedowierzając, że ta historia może być aż tak mało zaskakująca. Łatwo było zgadnąć, kto i kiedy zginie, kto jest czarnym charakterem. Moim zdaniem w horrorze przydałoby się trochę niespodzianek, a nie tylko posoka i ostre zęby. Mimo znacznej objętości, nie ma tu zbyt wiele treści, historia jest prosta i spokojnie można by ją opowiedzieć na zdecydowanie mniejszej liczbie stron.
Dużo ciekawszy niż niecne zamiary zębatego potwora jest obraz ówczesnej Ameryki: włóczęgów przemierzających kraj na gapę, ludzi przybywających do wielkiego miasta, aby spełnić swój amerykański sen, czy wątek przyjaźni Jacka i Sam. Mam wrażenie, że gdyby „Severed” był po prostu komiksem obyczajowym, znacznie bardziej przypadłby mi do gustu.
A jeszcze lepiej prezentuje się warstwa rysunkowa. Tu naprawdę jest co podziwiać: plastycznie oddane emocje postaci, panoramę miasta czy przepiękne okładki poszczególnych zeszytów (szczerze powiedziawszy w tych okładkach czai się więcej grozy niż w całym scenariuszu). Niezbyt znany rysownik Attila Futaki naprawdę się wykazał i warto zapamiętać jego nazwisko. Klimatyczne rysunki osłodziły mi umiarkowanie udaną historię i są głównym powodem, dla którego w ogóle warto sięgnąć po ten album.
Jak widać, moje wrażenia są dość mieszane i mam opory, żeby tę pozycję polecić. Powiem tak: pozycja dla chętnych, jeśli ktoś jest fanem Snydera albo ma ochotę pooglądać dobre rysunki, to proszę bardzo.