UWAGA! SPOILER ALERT! TEKST MOŻE ZAWIERAĆ SZCZEGÓŁY FABUŁY! SPRZEDAM OPLA!
Jako niespełniony pisarz, szukający porad, jak podreperować mój warsztat, trafiłem kiedyś na książkę Kinga pod tytułem „Jak pisać. Poradnik rzemieślnika”. Mistrz z Bangor opowiadał w niej sporo o swoim życiu i o książkach, które napisał; także o tym, jak powstawały niektóre z powieści. Był tam też jeden ustęp poświęcony właśnie „Strefie śmierci”. King opisywał tam swoje przemyślenia po zamachu na pewnego polityka, ubiegającego się o fotel senatora; zadał sobie pytanie, co by było, gdyby zamachowiec był postacią pozytywną?
Jakiś czas później trafiłem na „Sklepik z marzeniami”, a potem na „Cujo”. Obie powieści dzieją się w miasteczku Castle Rock, w obu też wspomina się o policjancie-mordercy – Franku Dodd. A że ja kocham takie powiązania pomiędzy książkami, sięgnąłem i po „Strefę śmierci” (zapomniałem już w międzyczasie o tym, co przeczytałem o niej w ww. poradniku pisarskim).
Zaczyna się obiecująco – młody mężczyzna o nazwisku Johnny Smith zapada w śpiączkę na cztery lata. Jego dziewczyna układa sobie życie i wychodzi za mąż; zapominają też o nim znajomi. Aż tu bach! Chłopak budzi się i w dodatku ma szósty zmysł – wystarczy, że kogoś dotknie i już jest w stanie powiedzieć wszystko o jego przyszłości lub przeszłości, zależy, jak akurat Kingowi jest potrzebne do rozwoju fabuły. Smith uczy się żyć na nowo, tuła się po różnych miejscach, między innymi pomaga policji złapać seryjnego zabójcę kobiet – Franka Dodda właśnie, najmuje się jako nauczyciel i ratuje przed śmiercią w pożarze syna swoich mocodawców; wreszcie, zaczyna chodzić na konwencje wyborcze, by ściskać ręce politykom i w ten sposób dowiedzieć się, jakimi są ludźmi (sic!).
W międzyczasie budowany jest wątek Grega Stillsona – człowieka bardzo złego, który ma szanse zostać kiedyś prezydentem Stanów Zjednoczonych i doprowadzić do wojny atomowej.
Jeżeli czytelnik ma więcej niż dwie komórki mózgowe, to zapewne już się domyślił, że Smith w końcu podejmie próbę zabicia Stillsona – czy udaną, nie zdradzę, bo to akurat jest świetna scena (nie, żebym miał coś do ludzi o niewielkiej ilości komórek mózgowych, bo sam pewnie nie mam ich wiele).
Tak czy inaczej, chociaż kocham Kinga, to niestety jestem również gorącym zwolennikiem brzytwy Ockhama. Stefek ma niestety tendencję do skupienia się na różnych, nieistotnych z punktu widzenia głównej osi fabuły, elementach – np. historii miejsca, w którym dzieje się akcja, jakichś bohaterach pobocznych itp. Czasem się to udaje i daje bardzo dobry efekt, a czasem Król nieco przegina – i niestety to stało się w tym przypadku. Widać bardzo wyraźnie, że cała historia została podporządkowana jednemu zagadnieniu – co by było, gdyby człowiek dokonujący zamachu na polityka okazał się postacią pozytywną. Sęk w tym, że Stillson został przedstawiony jako człowiek tak odrażający, zły, bezwzględny i pozbawiony wszelkich skrupułów, że aż… karykaturalny. Widać, że King chciał jak najbardziej go oczernić, żeby jego zabójstwo okazało się błogosławieństwem dla świata… ale niestety, przesadził.
Podobnie ma się rzecz z wątkiem Franka Dodda – nie ukrywam, że głównie dla niego sięgnąłem po tę książkę. Ta historia tak naprawdę nic nie wnosi do powieści; w żaden sposób nie wpływa na bohatera, nie zostawia śladu w jego psychice. Równie dobrze mogłoby jej nie być i prawdopodobnie nikt by za nią nie tęsknił.
Nie przekonuje mnie też to, że Smith nagle zaczyna kolekcjonować uściski dłoni polityków… wydaje mi się to zbyt naciągane. Podobnie jak to, że Johnny, zobaczywszy Stillsona w telewizji, od razu wyczuwa u tamtego złą aurę (to ma niezły zasięg, odbierać z tak dużej odległości) – i jedzie, żeby jemu też ścisnąć rękę. (Przypomina mi się stara reklama pewnego banku z Gerardem Depardieu – „Zapłacę ci. Potem twojej siostrze. A potem znajdę twoją matkę i jej też zapłacę”. A gdyby tak zamienić „zapłacę” na „uścisnę ci dłoń”?).
Minusem jest też tłumaczenie tytułu. W Polsce książka ukazała się jako "Strefa śmierci" . Rzecz w tym, że w samej książce tłumacz już posługuje się terminem "martwa strefa" (chodzi o obszary w mózgu Johnny'ego, które działają nie do końca tak, jak powinny) - i ten właśnie tytuł byłby odpowiedni. Podobnie zresztą zrobione ze "Lśnieniem" - gdzie w starszych tłumaczeniach dar Danny'ego Torrance'a nazywany jest właśnie w ten sposób i wtedy tytuł ten ma sens. Jednak w nowszych zamieniono nazwę tej umiejętności na "jasność", ale tytuł zostawiono stary...
Wracając do samej powieści. Pomimo tych dłużyzn, niepotrzebnych wątków i głupotek, które wyżej opisuję, całość napisana jest style typowym dla Kinga i naprawdę wciąga. To właśnie jest w Kingu najgorsze - może napisać zupełnego bubla, który nie ma z horrorem nic wspólnego,
a i tak czyta się to świetnie (może poza paroma wyjątkami, w postaci np. Buicka 8). A zatem, jeżeli jeszcze nie czytaliście tej powieści, nadróbcie zaległości. Jeżeli nie będzie spodziewać się arcydzieła na miarę przywoływanego już "Lśnienia" czy "Carrie" - nie będziecie zawiedzeni.