10 utworów i 39 minut nowej muzyki po 18 latach to chyba strasznie mało? Ale jeśli te 39 minut to coś jakby "all killer, no filler", czyli prawie sam konkret, jak jest w przypadku albumu Sol Invictus, to raczej nie ma co kręcić nosem. Dobrze, że jest i dobrze, że jest dobrze. Powrót Faith No More trwał kilka ładnych lat, ale takie go przypieczętowanie powinno wywołać uśmiech na twarzach większości słuchaczy.
Z góry zaznaczam, że nie jestem ślepo oddanym wyznawcą Mike'a Pattona, a samo Faith No More poznałem dzięki TVP2 i programowi 30 ton, lista, lista... gdzie o najlepszą pozycję walczyło Ashes to Ashes. Kawałek dobry, więc chętnie zapoznałem się z całym Album of the Year. Nie "zażarło" od razu, ale z czasem doceniłem pozostałe płyty formacji (pomijając zupełnie początki, bo Faith No More bez Pattona to nie Faith No More). Udało mi się też poznać pozostałe projekty pana Pattona, jedne lepsze, inne gorsze, ale mój ogólny stosunek do ekipy jest taki, że ich po prostu lubię.
Na nową płytę nie czekałem z wielkimi nadziejami, obgryzając paznokcie czy wściekle odświeżając undergroundowe fora z informacjami zza kulis. Gdy FNM wróciło na koncertowe sceny latem 2009 roku, po 11 latach nieobecności na rynku, skwitowałem to krótkim "ok". Fajnie, że panowie znowu się dogadują i chcą ze sobą grać. Spotkanie po dekadzie robienia wszystkiego, co nie było FNM, zaowocowało nową energią i chęcią do tworzenia. Jak przebiegał cały ten proces, możecie przeczytać w bardzo fajnym artykule udostępnionym przez Rolling Stone. Było burzliwie i z zawijasami, ale koniec końców powstała nowa muzyka. Chłopaki nagrali i wyprodukowali ją sami, Patton zarejestrował swoje wysokiej klasy wokale w domu (podobno w piżamie) , a efekt końcowy trafił do naszych sklepów wczoraj (przy okazji: premiera w USA to tradycyjnie wtorek).
Sol Invictus to 10 premierowych utworów (choć niektóre - jak Matador, pierwsza kompozycja z nowego rzutu - mają na karku już niemal 6 lat!), z których dwa pełniły rolę singli. Motherfucker pojawił się w listopadzie, zaś Superhero przybył w marcu. Ten pierwszy to w wesoły sposób wulgarna energetyczna bombka dosyć długo składająca się do galopu. Singiel może i wzniecił/podtrzymał zainteresowanie, ale mnie samego nigdy nie doprowadził choćby na skraj ekstazy. Superhero sprawdził się tu zdecydowanie lepiej - ciekawsza konstrukcja utworu oraz niezawodny Patton swobodnie zmieniający się z wokalnego psychopaty w eleganckiego "melodystę" trafiły, gdzie trzeba. A co jest najlepsze? Że Superhero wcale nie jest najlepszy!
Płytę otwiera utwór tytułowy, gdzie główną rolę grają klawisze Roddy'ego Bottuma, a my pomału jesteśmy zapraszani do świata nowego-starego FNM. Uśpiona czujność zostaje zaatakowana wspomnianym Superhero, a kolejny numer - Sunny Side Up - to tak lubiane przez fanów łączenie powabnych melodii niemalże w stylu Easy z nieco szybszym refrenem. Sprawdza się! Z kolei Separation Anxiety mogłoby spokojnie znaleźć się na Album of the Year. Krótkie szarpnięcia nisko nastrojonych gitar, Patton skaczący po pełnym spektrum (ciche, wysokie zwrotki, nieco drapiącego szeptu i rozśpiewan-rozkrzyczany refren) i szalona jazda pod koniec to takie FNM w pigułce. Pierwszą połowę kończy Cone of Shame, chyba mój ulubiony obecnie numer na płycie - 2 minuty łagodnych gitarowych liźnięć, spokojny rytm i niski głos Pattona, który w drugiej części robi "bum" (dosłownie, jest to uwzględnione w tekście), a ekipa atakuje metalową baterią instrumentowego szału. Bardzo lubię takie zagrywki.
Zostało jeszcze 5 numerów, a każdy z nich ciekawy. Rise of the Fall żeni rockową jazdę z psychodeliczną retro-potańcówką, Black Friday posiada konstrukcję przypominającą nieco The Gentle Art of Making Enemies (cicho w zwrotce, szał w refrenie), następnie mamy znajomy przystanek w postaci Motherfuckera i kolejną bardzo mocną pozycję, czyli wspomniany wyżej, rozbudowany, rozpędzający się pomału, wyposażony w genialny tandem basu i bębnów Matador. Sol Invictus kończy się dosyć oczywistą nutą, w której Patton i koledzy ogłaszają swój powrót ze świata umarłych. I nawet jeśli sam finał płyty jest jej najsłabszym fragmentem (nie umywa się do podobnego w klimacie I'm Just a Man), to ja na taki powrót mówię: witajcie, koledzy. Miło mi.
Sol Invictus zaskakuje bardzo pozytywnie. Z jednej strony w ogóle nie słychać tej kilkunastoletniej przerwy w nagrywaniu, z drugiej całość brzmi świeżo i konkretnie. Sol Invictus to po prostu kolejne Faith No More. Stare, ale nowe, co z jednej strony może sie podobać (jak już się domyślacie, mi się podoba), z drugiej może wywołać grymas (nie ma tu niczego naprawdę nowego). Takie powroty są trudne, bo oczekiwania mogą łatwo urosnąć do niebotycznych rozmiarów. Mam jednak wrażenie, że podchodząc do płyty z otwartym umysłem i otwartym uchem można zyskać sporo frajdy. Sol Invictus nie będzie albumem roku (ha), nie ma tu hiciorów pokroju Easy, Evidence czy Midlife Crisis. Brakuje totalnego chaosu znanego z Ugly in the Morning lub Surprise! You're Dead. Ale w tym momencie SI daje mi tyle frajdy i z taką chęcią go słucham, że bez wątpienia zasłuży na wyróżnienie w niejednym muzycznym podsumowaniu. Poza tym na Angel Dust też wielu kręciło nosem po premierze, a teraz jest to żelazny klasyk.
Odsłuch całej płyty ciągle dziala na stronie CGM.