Heroes of Might and Magic III - czyli o magii słów kilka - CoVert - 3 lipca 2015

Heroes of Might and Magic III - czyli o magii słów kilka

Panta rhei - wszystko płynie. Z sekundy na sekundę nasze ciała stają się coraz starsze,
z każdym kolejnym oddechem nasze ciało spala się coraz bardziej, by kiedyś przemienić się
w kupkę popiołu. Podobnie ma się rzecz  z naszym umysłem - nasza osobowość przypomina nieco amebę, która nie ma ustalonego kształtu i zmienia się cały czas. To, co kiedyś budziło podziw i niedowierzanie, dzisiaj jest tylko kolejnym zapychaczem czasu, jakich wiele. Zmieniają się nam gusta, rozwijamy się. W tym świecie nie ma miejsca na stałość.

 Ponad piętnaście lat temu światło dzienne ujrzało Heroes of Might and Magic III – Odrodzenie Erathii. Trzecia część wyśmienitego cyklu strategii turowych, rozwijających fantastyczne uniwersum Mocy i Magii, które do tej pory oglądaliśmy głównie oczami naszego bohatera w serii gier RPG. Doskonale zbalansowana, z interesującą fabułą, dziesiątkami scenariuszy i edytorem, pozwalającym tworzyć własne; z przepiękną, ręcznie rysowaną grafiką oraz urzekającą muzyką, a przede wszystkim tonami grywalności. Wszystko to sprawiło, że gra słusznie zebrała znakomite recenzje i dziesiątki tytułów „Gry roku”.

Mnie również ta gra wręcz przykuła do monitora. Ja, maniak gier akcji, przy strategii! Chociaż wydawało się, że to nie moja bajka, nie mogłem się oderwać. Zaczęło się od kampanii – oczywiście tytułowego „Odrodzenia Erathii”, potem wszystkie pozostałe…
W trybie „Płonących pośladków”  ” (jak przetłumaczono Hot Seat w pirackich wersjach) łoiłem młodszego brata, ile wlezie (do czasu, aż dorósł i sam zaczął mnie pokonywać), przechodziłem scenariusze, tworzyłem własne. Działał syndrom "jeszcze jednej tury, jeszcze jednej bitwy".
Z wypiekami na twarzy dzieliliśmy się z kumplami na przerwach „przeżyciami”, a po lekcjach spotykaliśmy się u kogoś, by przekonać się, który jest lepszy, i „czy aby na pewno Forteca ma lepsze jednostki niż Zamek”.

Po jakimś czasie gorączka opadła – choć wciąż silna, nie trzymała już tak, jak dawniej. Wszystkie kampanie przeszedłem po kilka razy, tak samo scenariusze. Tworzenie własnych również zaczęło już nieco nudzić, a nie było wtedy Internetu, z którego można by pobrać nowe. (No dobra, Internet był, ale przez połączenie telefoniczne i tak drogie, że miał je tylko jeden kolega w klasie). I wtedy nastąpiło ponowne uderzenie. Dodatki, najpierw Ostrze Armageddonu, potem Cień Śmierci. I znowu zaczęły się nieprzespane noce, opuszczanie lekcji, niepozaliczane sprawdziany…

Wydawałoby się, że powstał ideał. 3DO wyhodowało kurę znoszącą złote jajka, którą wystarczyło tylko odpowiednio odżywiać, by zapewnić sobie duże pieniądze przez kilka kolejnych lat. Firma postanowiła skrzętnie z tego skorzystać i bezwzględnie eksploatować serię, wydając mikroskopijne spin-offy w postaci Heroes Chronicles. Każda z „części” zawierała jedną, kilkumapową kampanię… Naprawdę myśleliście, że zdzieranie z graczy kasy za malutkie DLC to wymysł naszych czasów?

Po kilku latach skrupulatnego dojenia graczy… ekhm… prowadzenia takiej strategii wydawniczej, 3DO stwierdziło, że trzeba by jednak pomyśleć nad nową częścią. Jako że graczom zaczęło się nudzić kupowanie za wcale niemałe pieniądze kolejnych mission packów, postanowiono nieco pogmerać w mechanice gry. W roku 2002 pojawiła się "czwórka", której towarzyszyła rozbudowana kampania reklamowa (np. karty z jednostkami w paczkach chipsów - w sumie fajny patent, pamięta ktoś jeszcze? Mieliśmy na przerwach mnóstwo zabawy z tym). W nią też pograłem, z początku nawet przyjemnie - to w końcu Heroes. Spodobał mi się patent
z umieszczeniem bohatera na polu bitwy, ale to nie było w stanie przyciągnąć mnie na dłużej. Choć grafika teoretycznie była ładniejsza, to jednocześnie jakaś taka... cukierkowa. Kampanie też mocno średnie. Nie powiem, pomłóciłem trochę w Multi (tryb hot seat został). Ale koniec końców, i tak wróciłem do trójki.

Potem była "piątka". Pograłem chwilę, pocieszyłem oczy grafiką, ale jednak w końcu wymknąłem się wstydliwie, niczym mężczyzna opuszczający młodą kochankę, gdy zauważy na jej twarzy pierwsze zmarszczki. Wróciłem do "żony", by trzymać się tej konwencji.

Teraz nadeszła "szóstka" - podobno rewolucja, rewelacja, choć zmian jest wiele. Nie wiem, nie obchodzi mnie to. Wolę "trójkę".

Bo to chyba jedyna gra, którą pomimo jej wieku znają niemal wszyscy. Nawet osoby, których nijak nie da się określić mianem maniaków komputerowych. W tę grę można grać i grać... zwłaszcza, że liczba opublikowanych do niej scenariuszy, map i kampanii idzie w tysiące!
(A Internet jest teraz łatwo dostępny i nie trzeba już bulić majątku, żeby ściągnąć jedną mapę).

Ostatnio próbuję oswoić się z Wake of Gods, choć przeszkodą są błędy i pewne problemy ze stabilnością... Mimo to kuszą nowe miasta zawarte w tym dodatku, nowe możliwości, nowy surowiec, możliwość niszczenia miast…

Ale chociaż WoG jest lepszy, i tak za jakiś czas pogram sobie w trójkę z dodatkami. Chyba nawet urządzimy sobie z żoną i znajomymi turniej... Bo ta gra ma w sobie magię, której często brakuje nowym tytułom, z odjechaną grafiką, fizyką i innymi pierdołami. I ta magia przetrwa wszystko, nawet to, że kiedyś nas już nie będzie.

CoVert
3 lipca 2015 - 21:15