Połączenie rozwiązań z rodem Final Fantasy i Resident Evil w okresie największej świetności obu serii. Tak najłatwiej można podsumować Parasite Eve, czyli znakomitą grę Squaresoftu (obecnie Square-Enix) będącą dobrym przykładem na to, jak owocna była końcówka lat 90. dla rynku gier wideo, zwłaszcza na konsolach.
Pamiętam doskonale wszechobecne podniecenie towarzyszące pecetowym premierom Resident Evil czy Final Fantasy VII – gier bardzo konsolowych, których jako posiadacz komputera, zazdrościłem kolegom grającym na PlayStation. W swoim czasie były to pozycje wybitnie, choć oczywiście skrajnie różne. Jedna to survival horror od Capcom, któremu udało się wskrzesić gatunek, popadający wówczas w zapomnienie. Druga to gigantyczna gra jRPG od Squaresoft, oferująca w tamtym czasie iście filmowe doświadczenie, z niesamowitą oprawą audiowizualną i dojrzałą fabułą. Konsola sony była chyba najbardziej kojarzona w tamtym czasie właśnie z tymi seriami, tuż obok trzeciej części Tekkena.
Kolejne odsłony Resident Evil pojawiały się jednak na PC, podobnie jak ósma część Final Fantasy. W 1998 roku znajomi, którzy grali na PSXie wspominali mi jednak o czymś nowym, wydanym przez Squaresoft, co łączyło ponoć motywy surival horror i jRPG. Mówili o Parasite Eve, którego prezentację widziałem później na francuskim kanale telewizyjnym Game One (jego miejsce zajął znany wszystkim Hyper) który w polskim tłumaczeniu nadawany był wieczorami na paśmie kanału MiniMax. Obiecałem sobie wtedy, że w Parasite Eve po prostu muszę zagrać, ale tak się złożyło, że nie było mi dane nawet w 2001 roku, gdy wreszcie nabyłem upragnioną konsolę PlayStation.
Po wydanej w 2000 roku części drugiej, o serii było z resztą cicho aż do 2008 roku i zapowiedzi Parasite Eve: The 3rd Birthday. Przez ten czas zdążyłem już na dobre wsiąknąć w granie na konsolach, ale dwa starsze tytuły z PSX pozostawały wiecznie na tzw. „kupce wstydu”, czyli liście gier do nadrobienia. Zrobiłem to dopiero teraz – 17 lat od premiery pierwszej części Parasite Eve. I powiem wam, że było warto, a gra bardzo godnie się zestarzała i warto z nią zapoznać nawet dziś.
Resident Fantasy / Final Evil
Ponoć pomysł na grę zrodził się z dwóch czynników – Japonia oszalała wówczas na punkcie książki SF traktującej o nieznanym, biologicznym zagrożeniu terroryzującym kraj, a Squaresoft przymierzał się do stworzenia odpowiedzi na popularność serii Resident Evil. Tak oto powstała pozycja, pod względem fabularnym stanowiąca sequel do wspomnianej książki. Prezentująca jednak świeżą opowieść, z nową bohaterką i odmiennym miejscem akcji. Całość wyreżyserował Hironobu Sakaguchi, czyli ojciec najlepszych odsłon Final Fantasy. Dzięki niemu, poza ciekawą fabułą i świetną oprawą graficzną, Parasite Eve cechowało się bardzo nowatorskim połączeniem gatunkowym, które wyprzedzało swoją epokę. Dziś gra stanowiąca np. hybrydę strzelaniny i RPG nikogo nie dziwi, ale uwierzcie, że wtedy takie rozwiązania oferowały naprawdę jednostkowe przypadki.
Najprościej rzecz ujmując, w Parasite Eve zwiedzanie lokacji i poszukiwanie przedmiotów charakterystyczne dla Resident Evil spotyka się z walkami opartymi na mechanice Active Time Battle znanymi z Final Fantasy. Starcia te nie odbywają się jednak na osobnych ekranach, a ponadto cały czas mamy bezpośrednią kontrolę nad ruchami bohaterki, przez co kluczowe stają się zręcznościowe uniki przed atakami potworów. Oczywiście nie zabrakło tu systemu rozwoju postaci, a właściwie wyposażenia, bowiem tutaj poza standardowym wzrostem pasków życia czy many, otrzymujemy punkty które możemy rozwijać na udoskonalanie broni. Poszczególne pistolety, karabiny czy strzelby możemy ponadto ulepszać kosztem rozmontowywania innej broni. Cały system jest naprawdę nieźle przemyślany i daje pewne pole do eksperymentów.
Aya Brea jak Lara Croft
Tworząc Parasite Eve, Japończycy ze Squaresoftu nie myśleli tylko o własnej wersji Resident Evil lecz marzyło im się także powołać do życia bohaterkę, która dorównałaby popularnością kultowej Larze Croft. Dlatego też w grze wcielamy się w rolę seksownej blondynki, odważnej agentki FBI, władającej z zabójczą sprawnością zarówno bronią palną, jak i paranormalnymi zdolnościami, które odkrywa w sobie na samym początku opowieści. W przeciwieństwie do nieco nijakiej osobowościowo panny Crosft, która dobrze napisanej historii doczekała się dopiero wraz z rebootem serii, Aya Brea miała prawdziwy charakter i ciekawe zaplecze fabularne. Pod względem narracji Parasite Eve wygrywało także z ówczesnymi surivival horrorami Capcomu, które wprawdzie posiadały bardzo fajną intrygę, lecz nie brakowało w nich żenady pokroju kultowego „Jill Sandwitch”.
Trzeba przyznać, że założenia Squareoftu się sprawdziły, bowiem Aya doczekała się zasłużonego miejsca na liście popularnych bohaterek gier wideo. Trudno z resztą by tak nie było, skoro seria Parasite Eve od początku promowana jest jej wizerunkiem. W przypadku części pierwszej, popularne były artworki ukazujące Ayę w czarnej wieczorowej sukni – akcja gry zaczyna się bowiem podczas wieczornej wizycie w operze. Wystarczy rzucić okiem na rysunki, które dołączyłem do artykułu - to oryginalne projekty (swoją drogą kreska identyczna jak w Final Fantasy VIII) a czuć w nich sporo erotyzmu, prawda?
Bardzo lubię gry, w których fikcyjne motywy oparte są w jakiś sposób na prawdziwych założeniach ze świata nauki. Tak było w Mass Effect i moim ukochanym Bioshock: Infinite. Tak jest i również w Parasite Eve. W tym wypadku, fabuła oparta jest na teorii, według której mitochondria odpowiedzialne za oddychanie komórkowe, były niegdyś samodzielnymi organizmami. Pasożytami, które pozostały w komórkach na zasadzie symbiozy. Japoński pisarz Hideaki Sena wymyślił, historię w której to mitochondria przeszły mutację, pozwalającą im kontrolować swoich „żywicieli”. Wydana w 1995 roku powieść Parasite Eve odniosła olbrzymi sukces zarówno w Japonii jak i poza jej granicami, a obok kultowego Kręgu uważana jest dziś za początek popularności japońskiego horroru. Poza serią gier, książka doczekała się także adaptacji filmowej oraz mangi. |
Warto nadrobić
Żeby nie psuć wam zabawy, specjalnie w powyższym tekście unikałem jak ognia szczegółów dotyczących fabuły. Jest ona bowiem na tyle dobra, że naprawdę warto sięgnąć po Parasite Eve i poznać ją samodzielnie. Na szczęście gra zestarzała się bardzo nieznacznie. Rażą archaizmy pokroju punktów zapisu (tutaj reprezentowanych w postaci aparatów telefonicznych) ale już oprawa graficzna jest na tyle ponadczasowa (prerenderowane tła) że nie przeszkadza w odbiorze całości. Ja bawiłem się świetnie i gra podobała mi się tak bardzo, że w pewnym momencie nie mogłem się po prostu odebrać. A teraz zabrałem się już za Parasite Eve II.