Terminus: Zombie Survivors to gra, która wciąga graczy w mroczny, postapokaliptyczny świat pełen niebezpieczeństw i wyzwań. Jest to 2D turowa gra survivalowa roguelike, która stawia przed graczem zadanie przetrwania w świecie opanowanym przez zombie. Gra została stworzona przez Longplay Studios i zadebiutowała w fazie wczesnego dostępu na Steamie 1 marca 2021 roku.
Życie nie jest łatwe. Ciągle czekają nas problemy, wyzwania i udręka. Chociaż jest to chyba lepsza opcja niż alternatywa. No, chyba że dałoby się być tak jedną nogą tu i jedną nogą tam, by korzystać z zalet obu miejsc. Bohater gry Deadcraft może coś o tym wiedzieć. W końcu gramy kimś, kto jest w połowie zombie. Czy przez to gra jest nie pierwszej świeżości?
Szkolne życie powoli zaczyna zbliżać się do wielkiego finału. Manga nadal utrzymuje swój dobry poziom, a autor scenariusza pokazuje, że ma w zanadrzu jeszcze kilka interesujących pomysłów, które mogą zaskoczyć czytelnika. Na horyzoncie majaczy już 12 i ostatni tom serii, w którym to ostatecznie pożegnamy nastoletnie bohaterki.
Życie czasem bywa bardzo wredne, kiedy już masz wrażenie, że wszystko się jakoś ułoży, ono rzuca ci pod nogi nowe kłody. Dość boleśnie będą musiały się przekonać o tym członkinie klubu Szkolnego życia, przed którymi pojawiają się nowe wyzwania. Tak jakby do tej pory niosły one zbyt mały ciężar na swoich nastoletnich barkach.
Szkolne życie zdecydowanie do łatwych i przyjemnych nie należy. Co prawda są szkolne wycieczki, festiwale i najlepsi przyjaciele, ale z drugiej strony mamy ciągły stres, trudne egzaminy, rówieśników i nauczycieli, którzy za wszelką cenę chcąc cię ugryźć no i oczywiście matematykę. Tak jak wspomniałem szkolne życie, nie jest usłane różami, jest to ciągła walką o przetrwanie.
Jim Jarmusch to jeden z tych dosyć niezależnych filmowców, którego nazwisko jest znane szerokiemu gronu widzów. Jego dzieła nigdy nie biły rekordów frekwencyjnych, ani nie podbijały box office (rekord należy do filmu Broken Flowers, który zgarnął w sumie ponad 40 milionów dolarów), ale zawsze mówiło się o nich z szacunkiem i błyskiem w oku. Noc na Ziemi, Ghost Dog, Tylko kochankowie przeżyją czy nieśmiertelna Kawa i papierosy to rzeczy znane i lubiane. Truposze nie umierają, najnowsza propozycja Jarmuscha, wpisuje się w ten trend, ale z kilkoma różnicami.
Po pierwsze - recenzje są w najlepszym razie tylko przychylne, po drugie - temat zombiaków już się trochę wszystkim przejadł, po trzecie - mamy do czynienia z hitem kasowym, który już teraz ma na koncie ponad 13 milionów dolarów. Ot, ciekawostka, ale warta uwagi, jak w zasadzie każdy film Jarmuscha.
Co by było gdyby martwi powrócili do życia? Nie jako zombie, wampiry czy duchy. Tak po prostu. Obudzili się jak gdyby nigdy nic i zapukali w nasze drzwi z pytaniem czy przy stole wciąż znajdzie się dla nich miejsce. Na to pytanie próbuje odpowiedzieć Tim Seeley w scenariuszu, którego zazdrości mu Jeff Lemire. Scenariuszu, który bywa porównywany do wczesnych dzieł Stevena Kinga i któremu można zarzucić wiele, ale na pewno nie sposób odmówić mu klimatu i pomysłowości.
Na najnowszy film reklamowany producenckim nazwiskiem J.J. Abramsa najlepiej byłoby iść nie mając zbyt dużej wiedzy na temat fabuły (choć będzie to bardzo trudne, a mój tekst w tym Wam nie pomoże). Jeśli choć trochę orientujecie się w XX-wiecznej historii, to tytuł Operacja Overlord powinien kojarzyć się jednoznacznie - alianci robią wjazd do Francji, by wyzwolić ją w łap nazistów. To początek końca drugiej wojny światowej. I tak też się ten film zaczyna: widzimy zestrachanych młodych żołnierzy lecących nad terytorium wroga. Zapowiada się solidny, nowoczesny film wojenny, prawda?
Prawda, ale przez jakieś 50 minut. Bo przecież Operacja Overlord to coś innego. To film, który w drugiej połowie staje się krwawą i niedorzeczną fantazją na temat eksperymentów przeprowadzanych w podziemnych hitlerowskich bazach. To w tym momencie rzecz najbliższa potencjalnej ekranizacji serii gier Wolfenstein. I bardzo dobrze!
Jaki zombie jest, każdy widzi. Dość podgniły, niespecjalnie inteligentny, zawsze przewidywalny. Zależnie od wariantu powolny jak czasy ładowania się źle zoptymalizowanych gier albo szybki niczym zgony w serii Dark Souls. Niewywołujący grama empatii, jedynie strach, wściekłość bądź odrazę. Słowem, idealny kandydat na mięso armatnie w grach komputerowych. Deweloperzy często wybierają właśnie zombiaki na cel dla gracza, czy to w grach akcji i FPSach, czy w horrorach, czy w jeszcze niedawno szalenie popularnych MMO symulatorach przetrwania. Jest to temat na tyle popularny, że coraz częściej usłyszeć można głosy graczy skarżących się na zmęczenie wałkowaniem w kółko tej samej, (dosłownie i w przenośni) zgniłej tematyki.
Nawet z najbardziej banalnego tematu wykrzesać można jednak coś interesującego - Wystarczy, że wywróci się do góry nogami albo przedstawi w całkiem nowy sposób dobrze znany stereotyp. I tak, pośród kolejnych Resident Evilów, trybów zombie w Call of Duty czy klonów DayZ niepostrzeżenie poukrywały się perełki, które udowadniają, że nie taki zgniły i przewidywalny żywy trup, jak można by się spodziewać – i że stać go na znacznie więcej niż tylko robienie za ruchomy cel do ćwiczeń celności.
Project Zomboid jest jedną z wielu gier indie, które obecnie znajdują się w Early Access. Jest też jedną z wielu, które znajdują się w nim... już parę lat. Zainwestowałem w tę grę właśnie dawno temu i mam zamiar przyjrzeć się jej i jej zmianom wprowadzonym przez ten długi czas. Czy ta z pozoru nienowatorska gra wciąż zasługuje na nasze zaufanie czy jednak należałoby się pogodzić z tym, że nie dożyjemy efektu końcowego?