Recenzja filmu 13 godzin: Tajni żołnierze Benghazi. Bay Biuro i brody - DM - 7 czerwca 2016

Recenzja filmu 13 godzin: Tajni żołnierze Benghazi. Bay, Biuro i brody

Film Michaela Baya, który nie jest letnim blockbusterem? W przerwie pomiędzy kolejnymi Transformersami i Żółwiami Ninija, znany reżyser sięgnął po modny obecnie trend ekranizacji bestsellerowych książek o bohaterskich czynach amerykańskich żołnierzy na wojnie z terrorem. Mając w pamięci melodramat z atakiem na Pearl Harbor w tle - nie jest to jego pierwsze podejście do takiego tematu. Czy jednak dzieło Baya może godnie stanąć obok niedawnego Snajpera czy niedoścignionego Helikoptera w ogniu?

Sukces filmu Clinta Eastwooda o snajperze Chrisie Kyle’u oraz wcześniejsze udane produkcje: Zero Dark Thirty, Kapitan Phillips, Ocalony sprawiły, iż decydenci z Hollywood zaczęli patrzeć przychylnym okiem na scenariusze opowiadające współczesne historie wojenne. Jeśli wierzyć zapowiedziom, film Michaela Baya jest początkiem wysypu kolejnych, tym razem od samego Stevena Spielberga, Reese Witherspoon, Kathryn Bigelow, a może w końcu i Ridleya Scotta. Na razie mamy jednak 13 godzin: Tajni żołnierze Benghazi. Tytuł chyba niewiele mówi polskim widzom i to było zapewne jednym z powodów, iż film ten nie znalazł się zimą w naszych kinach. Dalecy od problemów amerykańskiej polityki nie musimy się przejmować zarzutami niektórych recenzentów ze Stanów, dlaczego w filmie nie padają nazwiska Baraka Obamy i Hillary Clinton, których niektórzy obwiniają o porażkę tamtej feralnej nocy. Bay widać nie chciał za bardzo mieszać się w nadchodzące wybory. Spójrzmy zatem na 13 godzin, jako kolejny wojenny dramat akcji oparty na faktach, a konkretnie na podstawie bestsellerowej powieści Mitchella Zuckoffa.

James Badge Dale jako Tyron "Rone" Woods

Tajni żołnierze Benghazi - Global Response Staff, to grupa sześciu ludzi, byłych komandosów i Marines, zatrudnionych na kontrakcie do ochrony placówki CIA w mieście Benghazi w Libii. We wrześniu 2012 roku z wizytą przyjeżdża tam amerykański ambasador Chris Stevens, by zapewnić ciągłość kontaktów dyplomatycznych z władzami utworzonymi po obaleniu dyktatora Kadaffiego. Pomimo ostrzeżeń, decyduje się zamieszkać na tydzień w rezydencji jedynie z dwoma ochroniarzami. Do opieki nad “ambo”, jako jego szoferzy, zostają przydzieleni tymczasowo operatorzy chroniący na co dzień szpiegów z CIA. 11 września, w rocznicę zamachów 9/11, grupa uzbrojonych islamskich bojowników wdziera się do rezydencji ambasadora. Załoga błaga przez radio o pomoc, a oddaleni o 2 kilometry GRS obserwują bezradnie wybuchy i odgłosy strzałów z rezydencji. Rozkaz dyrektora placówki brzmi: “Czekać! Nie mamy pozwolenia, by walczyć w tym kraju! A jeśli wpadniecie tam w pułapkę, to kto uratuje was? Ja?”

Jak można się domyślić, żołnierze w końcu wyruszają na ratunek, ale walki szybko przenoszą się na teren “aneksu” zajmowanego przez CIA. Sześciu ludzi staje w obronie załogi urzędników przed trwającym całą noc szturmem coraz liczniejszych fal wrogów. Autorzy unikają  jakichkolwiek prób wskazywania kto zawinił tamtej nocy - atakujący tłum jest tu kompletnie anonimowy, a „bad guy’em” wydaje się być równie bezosobowa, odmawiająca wsparcia lotniczego państwowa biurokracja, której swoistym przedstawicielem staje się dyrektor placówki CIA grany przez Davida Costabile. Film jest nieustającą mieszanką sprawnie nakręconych, dobrze się oglądających momentów i tych wywołujących małe zażenowanie. Złą decyzją było chyba obsadzenie w głównej roli (jako Jacka Silvy), znanego z serialu The Office Johna Krasiniskiego. Aktor przez 9 sezonów udowodnił, że jest idealnym, niezastąpionym, romantycznym Jimem - sprzedawcą papieru, a tu nagle widzimy go jako twardziela z karabinkiem M-4 w rękach.

Krasniski jako Jim w The Office
i jako komandos

Niestety zupełnie się w tej roli nie odnajduje i pomimo gęstej, taktycznej brody, nie jest w stanie przekonać nas, że to już komandos Navy Seals Jack, a nie Jim - spokojny, cichy, zakochany w Pam. W jego głosie nie ma pewności siebie, stanowczości, jaką zwykle posiadają ludzie szkoleni jako maszyny do zabijania, w jego ruchach nie widać profesjonalnego operatora.  Gdy wspomina, że to jego dwunasta wojna - mamy wrażenie, iż mówi raczej o posadzie komentatora wydarzeń w wiadomościach TV, nie żołnierza na froncie. Być może ktoś, kto nie zna serialu, nie odczuje tego aż tak bardzo, ale słabość Krasinskiego widać na tle jego kompanów z drużyny - wygadanych brodaczy z kwadratowymi szczękami, którym lepiej schodzić z drogi. Wyróżniają się tu zwłaszcza nieźle grający James Dale jako Tyrone „Rone” Woods i człowiek skała - Max Martini jako Mark „Oz” Geist. Cała ekipa wypada za to wiarygodnie w scenach kontaktów z domem i swoim oddaniu bliskim. Tak jak w polskiej Karbali i w zupełnym przeciwieństwie do Helikoptera w ogniu, autorzy podkreślają tu fakt, że byli żołnierze walczą w szeregach CIA głównie z powodów finansowych i najchętniej wróciliby już do rodzin.

W pewnym momencie jeden z libijskich bojowników zwraca się do bohatera granego przez Krasinskiego - Kapitan Ameryka. Nie chodzi tu o podkreślenie jego narodowości, a o pewien Easter Egg - Krasinski był bowiem jednym z głównych kandydatów do roli komiksowego bohatera.

Max Martini jako  "Oz"
John Krasinski to nie jedyna postać z The Office biorąca udział w bitwie o Benghazi! Snajpera “Boona” gra David Denman! Nie wiem czy był to jakiś zamierzony manewr i puszczanie oka do widza, czy po prostu rola po znajomości, ale Denman to pamiętny Roy - również z serialu The Office i główny konkurent Jima o względy recepcjonistki Pam.

Pomijając tradycyjne już lokowanie produktu i fakt, iż cały film można odebrać jako bardzo drogą reklamę Mercedesa, 13 godzin  bardzo cierpi na syndrom „zbyt wiele Baya w Bayu”. Obraz jest wręcz przesycony chyba najbardziej charakterystyczną wizytówką twórcy Armageddonu i Transformersów - ujęciami w zwolnionym tempie i to pewnie przez to trwa  prawie dwie i pół godziny. W pewnym momencie widać, że reżyser zaczyna zjadać już własny ogon i serwuje widzom istne deja vu, pokazując idealną kopię sceny z filmu Pearl Harbor. Kamera podążająca tam za spadającą na okręt bombą, tutaj w ten sam sposób towarzyszy pociskowi z moździerza. Mlehh…

Operatorzy na kontrakcie pracują w trochę lepszych warunkach niż na froncie

W scenariuszu znaleziono miejsce na widowiskowe, ale zupełnie fikcyjne pościgi samochodowe ulicami Benghazi, zignorowano natomiast wątek jednego z autentycznych i głównych bohaterów tych dramatycznych wydarzeń - Glena Doherty. Jego postać pojawia się oczywiście w filmie, ale zaledwie w kilku ujęciach. W porównaniu do innych bohaterów nie dowiadujemy się o nim nic - jest niczym statysta, który przybywa nagle, by trochę postrzelać. Nie wiem czy to wyłącznie wymysł autorów, czy też zrobili to na wyraźną prośbę zainteresowanych osób, ale wartość filmu jako przekazu faktycznych wydarzeń trochę na tym traci.

Toby Stephens jako Glen 'Bub' Doherty - szkoda, że jest go tak mało

Jeśli jednak odrzucimy narzekanie na walory artystyczne, luźne trzymanie się faktów, to że obraz nie serwuje nam żadnych kontrowersji i problemów do przetrawienia - wyłania się z tego całkiem niezły i sprawnie nakręcony film akcji, a dwie i pół godziny seansu mija błyskawicznie. To solidny kawał męskiego kina - mamy dynamiczne, dobrze pokazane strzelaniny, eksplozje, pościgi w SUVach, pasującą muzykę i niezłe dialogi, w których aż roi się od militarnego żargonu, slangu i akronimów (zrobienie dobrych! polskich napisów będzie tu chyba nie lada wyzwaniem, bo sama znajomość angielskiego nie wystarczy).

To trochę inna wojna, niż ta w Afganistanie i Iraku. Nie ma tu żołnierzy w mundurach - operatorzy wyruszają do akcji w dżinsach i szortach, ale potrafią być równie zabójczy i skuteczni. W bazie grają ciągle w strzelaniny FPP na konsoli, a podczas samych walk mamy czasem podobne ujęcia - dziś jednak nie bardzo pasuje nazywać je FPP - to już raczej widok GoPro. To porównanie do gry komputerowej chyba najlepiej podsumowuje film Michaela Baya. Gdyby Activision lub Electronic Arts zdecydowało się zrobić grę opartą na tych wydarzeniach (w stylu także opartego na faktach Medal of Honor 2010) - najpewniej wyglądałaby ona podobnie. Mnóstwo akcji, trochę dramatu i minimum głębszej analizy. Nie podejmuje się oceny, czy ta historia i jej bohaterowie zasłużyli akurat na taką formę ekranizacji. Odnotowuje tylko, że 13 godzin: Tajni żołnierze Benghazi to w pewnym sensie Medal of Honor świata filmu. Może nie zachwyci, ale zobaczyć warto!

Kapitan Phillips, Ocalony, Snajper, 13 godzin - w każdym z tych obrazów znajdziemy operatorów Navy Seals. To bardzo hermetyczna, trzymająca się blisko grupa, gdzie żołnierze znają się i szanują. Wszystkie wymienione filmy i opowieści łączą te same osoby, choć tego dowiemy się dopiero z książek czy też innych przekazów. Wspomniany tutaj Glen Doherty był bardzo bliskim przyjacielem Brandona Webba - instruktora snajperów Navy Seals. Brandon Webb z kolei osobiście szkolił Marcusa Luttrela - bohatera filmu Ocalony oraz Chrisa Kyle’a - amerykańskiego snajpera z filmu Eastwooda. Tajemniczy Jack Silva nosi na kamizelce symbol z czaszką Punishera, znak oddziału Seal Team 3 - tego samego, gdzie służył Chris Kyle, a jeśli wierzyć słowom ojca Glena Doherty’ego - jego syn był jednym ze snajperów, który oddał strzał do terrorysty w szalupie, uwalniając kapitana Phillipsa!

DM
7 czerwca 2016 - 21:27