Pisanie o Black Sabbath jest jak stąpanie po polu minowym, całe szczęście, że za tatę mam byłego sapera, toteż wzięcie na tapetę kreatorów muzyki metalowej nie wydaje się być aż tak wymagające. Wciąż mam jednak świadomość, że oto na poniższych akapitach opisywał będę coś równie świętego co przebieg bitwy pod Grunwaldem, toteż dam z siebie wszystko, aby to środowe spotkanie z cięższą muzyką przyniosło Wam przyjemność. Dla mnie wejście w mroczną historię grupy Iommiego zawsze rozliczane jest właśnie w takich rozkosznych kategoriach.
Ha! Już kontrowersja, co? „Grupa Iommiego” to pewnie stwierdzenie, z którym większość się nie zgodzi, ale zanim zabierzecie się do dalszego czytania, miejcie znajomość tej informacji: nie wymienię tutaj wokalnej postaci, która moim zdaniem w jakiś sposób przewodziła na przestrzeni działalności tego zespołu z prostego powodu – bo dla mnie kluczem jest Tony Iommi. To jego riffy pozostawały stałe jak śnieg w górach, przy czym potrafiąc jeszcze te góry poruszyć. Ot, takie słowo wstępu, cobyście nie musieli się denerwować niedopowiedzeniami treści właściwej. Do której przechodzimy właśnie teraz.
"When you're young, you're stupid. You do silly things" - Ozzy Osbourne
Koniec lat szcześćdziesiątych to czasy, kiedy każdy chciał być taki jak Beatlesi. W podobny sposób myślał wtedy niejaki John Michael Osbourne z Birmingham, posiadający własny system nagłośnienia (a to było coś!), wywiesił on ogłoszenie w pobliskim sklepie muzycznym o treści „Ozzy Zig Needs Gig”, mające nakłonić potencjalnych zainteresowanych do wspólnego brzdękania. Pojawili się więc Tony Iommi, Geezer Butler i Bill Ward, którzy tak jak przyszły Książe Ciemności – chcieli zerwać z pracą w fabryce i podbić świat. Ich początkowa aktywność została utrwalona pod nazwą „Earth”, a zaliczało się do niej kilka demówek utrzymanych w bluesowo-rockowym klimacie. Było blisko, a wspomniany wcześniej Iommi na dobre rozstałby się z przyszłym Black Sabbath, bowiem wskoczył on do zespołu "Jethro Tull", ale jego nagła decyzja zakończyła się równie rychłym powrotem, toteż rodzina znowu była w komplecie. A co z muzyką?
Ta, przynajmniej podobna do tego, co obecnie uznaje się za „brzmienie Sabbath”, pojawiła się pod wpływem inspiracji płynącej z filmu o tytule „Black Sabbath” (z roku 1963), który nastroił ich w bardziej ponury, tajemniczy sposób. Konieczność zmiany nazwy („Earth” okazało się być zajęte) nie pozostawiała im wyboru i od tego momentu wszystko zaczęło się kręcić. Powoli przemijająca era hipisów pozostawiła sobie chęć doświadczenia przez społeczeństwo czegoś agresywnego, pełnego zatracenia. W momentach, w których Beatlesi zaśpiewaliby „yeah, yeah, yeah”, Ozzy postanowił wykrzyczeć „no, no, please no”. Świat był w stanie usłyszeć to po raz pierwszy w listopadzie roku 1969, kiedy Black Sabbath nagrało pierwszy album przepełniony przyszłymi klasykami: „The Wizard", „N.I.B” czy rzecz jasna – „Black Sabbath” (utwór „Black Sabbath” z płyty „Black Sabbath” zespołu „Black Sabbath”).
Przepełnieni natchnieniem panowie nie mieli jednak dosyć, więc w kilka dni postanowili nagrać bodajże pierwszą płytę, jaką kiedykolwiek kupiłem za własne pieniądze, czyli „Paranoid”, które było oddzielone od debiutanckiego krążka zaledwie siedmioma miesiącami. Do ludzi dotarła muzyka nietypowa, odkrywcza i oryginalna, jednocześnie nie bojąca się krytykować i budzić kontrowersje, jak choćby „War Pigs”, które bezpośrednio uderzało w wojnę w Wietnamie. Ozzy hipnotyzował swoim głosem, nigdy nie musiał krzyczeć, dokładnie wyważał każdy dźwięk i wysyłał go do odbiorcy melodycznie, ale jednocześnie z dużą siłą. Wobec czegoś takiego nikt nie mógł przejść obojętnie, nic więc dziwnego, że Black Sabbath szybko stało się hitem i zaczęło wspinać się na szczyty list popularności, co jednocześnie dawało im angaż na wielu muzycznych festiwalach.
Ich doświadczenie kwitnęło, a oni sami dojrzewali, eksperymentowali (czyt. zaczęli nagrywać ballady) co dało się wyczuć na kolejnych albumach: „Master of Reality” i „Vol. 4”, wydanych w odstępie nieco ponad roku. Przyniosły one ze sobą takie mocarne numery jak „Supernaut”, „St. Vitus’ Dance”, „Wheels of Confusion/The Straightener”, „Children of the Grave”, „Into the Void” i można by tak jeszcze długo i długo. Jednym z największych plusów tej wspaniałej czwórki jest to, że ja – osoba, która słucha zespołu od dawna, wciąż odkrywam nowe piosenki, które potrafią mnie zaskoczyć. Pogrążając się w zapracowaniu, wynikającym ze wzrastającej popularności bandy, a więc i społecznej potrzeby kolejnej płyty i jeszcze większej ilości koncertów, Sabbath dawało z siebie wszystko, aby spełnić oczekiwania. W 1973 roku uderzyli oni z „Sabbath Bloody Sabbath”, kolejną heavy-metalową perełką, na której wychowają się pokolenia. Spory kryzys przyszedł po 1974, kiedy to do 1978 wydano trzy albumy: „Sabotage”, „Technical Ecstasy” i „Never Say Die!”, lecz nie wspięły się one na mistrzowski poziom, do którego przyzwyczaili nas muzycy.
"I'll only retire in the day I should be dead and they have me buried" - Ozzy
Nie spodziewano się jednak, że ta obniżka formy zakończy się odejściem z zespołu filaru – Ozzy’ego Osbourne’a, którego nieobecność załamała by pewnie niejeden skład. Wokalista celował w solową karierę, która zresztą udała mu się wybitnie: „Diary of Madman”, „No More Tears” czy „Blizzard of Ozz” zapamięta przecież cały świat. Powodem takiego stanu rzeczy było niezadowolenie kapeli, a głównie Iommiego, ze skali, na którą postanowił oddać swoje życie w ręce używek Ozzy. Nikt nie ukrywał tego, że alkohol i narkotyki były głównym motorem napędowym ich pracy, Osbourne nie potrafił jednak znaleźć równowagi między muzyką a uciechami. Na jego miejsce trzeba było znaleźć prawdziwą bombę, niczym w piłkarskim świecie, kiedy to z klubu odchodzi kluczowy – tak taktycznie, jak i marketingowo – zawodnik. Postanowiono więc wytypować znanego z „Rainbow” (gdzie występował u boku Ritchiego Blackmore’a, założyciela „Deep Purple”) Ronniego Jamesa Dio. Różnica stylów była kolosalna.
Amerykanin z włoskim korzeniami (swoją drogą, to on spopularyzował "mano cornuta") nie był tak efektowny w swoim scenicznym wizerunku, ale skala jego głosu była nieprawdopodobna. Podejście Ozzy’ego do poza-muzycznych rozrywek było odwrotnie proporcjonalne do tego, jak traktował je Dio, który trzymał się z dala od wszelkiej maści używek. Na scenie śpiewali inaczej, zachowywali się inaczej, tworzyli coś zupełnie innego, nie było więc mowy o tym, że przyszedł ktoś, kto ma zamiar naśladować wspaniałego Księcia. W roku 1980 wydano już pierwszy krążek pod przewodnictwem „Boga” (z włoskiego), który zatytułowano „Heaven and Hell” i stanowił on dokładnie to, czego zespół potrzebował: zmianę. Świeżość w dyskografii Black Sabbath docenili dziennikarze i słuchacze, pod niebiosa wychwalając „Die Young”, „Children of the Sea”, „Neon Knights” czy wreszcie samo „Heaven and Hell”. Ronnie mógł odetchnąć z ulgą, bo mało kto wylewał już łzy za poprzednikiem.
Od razu po zakończeniu trasy koncertowej promującej pierwszy „nowy” album, zabrano się do pracy nad drugim, który nazwano „Mob Rules”. Wydano go pod koniec roku 1981 i w tym wypadku opinie fanów i krytyków znacząco się różniły; szczególnie nie przypadł on do gustu dziennikarzom „Rolling Stone”, którzy przyznali mu jedną gwiazdkę na pięć. Ja natomiast jestem w stanie mówić na jego temat wyłącznie pozytywnie, głównie za sprawą „Over and Over”, „Falling Off the Edge of the World” czy samego „The Mob Rules”. Po roku 1982 w zespole został już tylko Iommi i Butler, a to za sprawą odejścia Dio, powielającego schemat Ozzy’ego (z wyłączeniem, rzecz jasna, problemów z napojami wyskokowymi), wcześniej zaś rozstano się z Wardem.
W wyniku takiej sytuacji zdecydowano się na zaciąg z „Deep Purple”, a konkretniej na wokalne usługi Iana Gillana (wtedy zaczęto złośliwie nazywać ich „Purple Sabbath”), a chwilę później przywitano z powrotem pierwszego perkusistę. „Born Again”, czyli jedenasta płyta (która pierwotnie nie miała być wydana pod szyldem „Black Sabbath”), nie zasłużyła na szczególne oklaski, marketingowo jednak dawała radę. W składzie Iommi, Spitz (bas), Singer (wbrew nazwisku – perkusja) i Hughes dorzucający swój głos, w 1986 roku w świat popłynął „Seventh Star”, ale jej też było daleko do pierwotnego poziomu Sabbath. Iommi nalegał, aby nie brudzić tym chwalebnego imienia Black Sabbath i zaliczyć to na jego solowe konto, wytwórnia była jednak nieugięta tak, jak w przypadku poprzedniej płyty.
"I always wanted to be a basketball player" - Dio
Zestawienie członków zespołu zmieniało się jak w kalejdoskopie, pojawiali się więc basista Bob Daisley czy wokalista Tony Martin, który odpowiedzialny jest za „The Eternal Idol”, „Headless Cross”, „TYR”, „Cross Purposes” i „Forbidden” (symbol upadku: rapujący Ice-T na pierwszym utworze), czyli niemal ośmioletnie popłuczyny po prawdziwym Black Sabbath. Nie zrozumcie mnie źle, znalazły się na nich dobre kawałki, ja sentymentem darzę „Dying for Love” z tego przedostatniego, ale Ozzy prawdopodobnie umierał ze śmiechu lub tonął w morzu łez, widząc gdzie doprowadzono jego zespół. Na jednorazowy występ zgodził się Ronnie w roku 1992, podczas którego z Iommim, Butlerem i Appice’m (obecnym również na „Mob Rules” i grającym z Dio) stworzono „Dehumanizer”, będący już czymś lepszym od albumów ery Martina. Okres niestabilizacji legend wbrew pragnieniom fanów nie zakończył się, a ciągła rotacja zaczęła się na nowo, gdy Dio wypiął się na Ozzy’ego, proszącego Sabbathów, aby zagrali na jego pożegnalnej trasie, którą chciał odbyć z dawnymi kolegami.
I przez wiele lat w temacie „Black Sabbath” było pusto, prasa grzmiała od przeróżnych plotek, według których trupa miała wielokrotnie łączyć się, ale nic z tego nie wyszło. Iommi porzucił pracę swojego życia i zaczął koncertować pod szyldem „Heaven&Hell”, gdzie spotkał się z Dio i Appice’m. Szło im tam przyzwoicie, gdyby nie tragiczna śmierć fantastycznego wokalisty ledwie cztery lata temu, która zszokowała miliony fanów na całym świecie. W pierwotnym gronie spotkano się w studio dopiero na przełomie roku 2012 i 2013, kiedy to zaczęła się praca nad albumem „13”, mającym przypomnieć stare, dobre BS. Butler, Iommi, Osbourne – wielka trójca, osobniki, bez których metal zwyczajnie by nie istniał – znowu razem. Efekt ich pracy mogliśmy doświadczyć rok temu, kiedy wydano prawdopodobnie ostatni rozdział w dyskograficznej historii ich aktywności. „13” z sukcesem stara się czerpać z monumentalnego doświadczenia członków, grając jednocześnie na nostalgii wielbicieli, puszczając w ich kierunku oczka z każdym niemal numerem.
Czas więc przejść do zakończenia tego jakże obszernego artykułu, który jednak poprzez odniesienie do historii zespołu wywierającego wpływ na całą, szerokopojętą muzykę rockową, zasługiwał na każdy jeden znak. Jeżeli oczekujecie ode mnie słów podsumowania, cieszcie się, albowiem powiem kilka. Zakk Wylde rzekł niedawno, że wszystko to, co zostało stworzone „po Ozzy’m” powinno być od początku wydawane jako „Heaven and Hell” i jest to opinia, z którą w sporej mierze się zgadzam, bo brzmienie Sabbath zmieniło się zbyt znacznie. Nie zapominajmy jednak o ogromnym szacunku dla Iommiego, który jako jedyny nieprzerwanie działający członek, lider, mógł (teoretycznie) prowadzić sobie BS w jakim kierunku chciał. Zasada „póki jest Iommi, jest to Sabbath” może więc zostać uznana za rozsądną. Pamiętajmy również, że wydawanie takich albumów jak „Mob Rules” gwarantowało Dio i paczce popularność na starcie właśnie z tego względu, że pojawiały się one z dopiskiem „stworzone przez Black Sabbath”, niezależnie od tego, czy tak naprawdę spełniały one dotychczasowy sataniczny kanon twórczości. Uważam jednak, że była to skala docenienia, na jaką Ronnie James Dio zasługiwał. Nigdy nie byłbym w stanie wybierać między nim a Ozzy’m.
PS. Najlepiej byłoby jednak, gdyby istniały tylko ery Ozzy'ego i Dio, czyż nie?