Deadly Class 4 - 1988 Umrzyj za mnie
Krótka i smutna refleksja po przejściu Spec Ops: The Line, kondycji branży dotycząca
Dlaczego ta gra nie działa, czyli czego nauczyły mnie gry
Moje strzelanie, czyli headshot bazooką z przyłożenia...
Śmierć i łzy w kinematografii
3 filmy, które zniszczyły moją psychikę
Nowy rok szkolny wpuszcza do powieści Remendera sporo świeżego powietrza. Powietrza, które przy okazji na nowo roznieca ogień pochłaniając czytelnika bezkompromisową dynamiką i zjawiskową jazdą po bandzie (!)
W szkole zabójców nie ma lekko. Wrogowie czają się na każdym kroku, a o wypadek przy nauce nie trudno. To jednak nic w porównaniu z sytuacją, w której wszyscy uczniowie próbują cię dopaść. Tymczasem Marcus nadępnął na niejeden odcisk jeszcze zanim dyrektor ogłosił początek wielkiego polowania na pierwszoroczniaków...
Ukończywszy z czteroletnim opóźnieniem Spec Ops: The Line, stwierdzam, że rok 2012 był mrocznym rokiem w historii naszej branży.
Rokiem, w którym arcydzieło – tytuł, który mógłby uhonorować gry wideo jako poważne i dostojne medium, nieustępujące głębią filmom ani książkom – zmieszano z błotem pod błahymi pretekstami i zepchnięto w cień, a na piedestał wyniesiono takie produkcje jak Far Cry 3, Call of Duty: Black Ops II czy Borderlands 2. Przyznaję, że są to gry bardzo dobre i tak naprawdę bardzo je lubię, ale trudno zaprzeczyć, że są one jednocześnie raczej „puste” z fabularnego punktu widzenia.
Gry mają niepodważalne wartości rozrywkowe. Potrafią odprężyć i dać wytchnienie. Pozwalają odreagować, a także przenieść się myślom w inne miejsce. Zanurzyć w świat wyobraźni,odciąć od świata... Nie tylko. Gry potrafią także czegoś nauczyć. I nie mowę tu o grach edukacyjnych. Gry to znakomity motywator do poszukiwania własnych odpowiedzi.
Strzelanki zarówno w odsłonach pierwszo- jak i trzecioosobowych to jedne z moich ulubionych gatunków gier. Jedne beztroskie, pozwalające na dowolne hasanie po rozległych terenach, będąc obładowanym bronią niczym samobieżna zbrojownia. Inne pełne opanowania i wojny nerwów z ograniczoną ilością amunicji i broni. Moje boje, czyli na ilu frontach przyszło mi walczyć i ocalić kraj/świat/wszechświat (niepotrzebne skreślić)...
Mówi się, że „chłopaki nie płaczą”, ale niekiedy w codziennych sytuacjach, wzruszających i tragicznych, każdy człowiek się z(a)łamie. Podobnie w filmach – ich celem przecież, tak jak sztukom teatralnym, przyświeca identyczny cel: poruszanie człowieka, wzniecanie głębokich emocji, skłanianie do refleksji. Ażeby doznać prawdziwego katharsis trzeba, niestety, uświadczyć na własnych oczach tragedii. Ona zazwyczaj wiąże się ze śmiercią i łzami. I choćbyśmy się nie wiem jak wzbraniali – będziemy płakać jak dzieci, gdy pożegnamy polubioną, a nawet ukochaną przez nas postać. Mimo, że to czysta fikcja. Zapraszam do krótkiego przeglądu najbardziej wzruszających, smutnych scen, jakie dotąd dała nam kinematografia.
Uwaga! Tekst zawiera „spojlery”!
Wydawałoby się, że filmy mogą wzbudzać tylko te najprostsze emocje – komedie śmiech, horrory strach, a bajki bawią i uczą. Owszem, tak jest, są jednak dzieła, które potrafią zmienić sposób myślenia i postrzegania świata przez widza. Potrafią zaintrygować, przerazić i pozostawić człowieka z większą ilością znaków zapytania w głowie niż przed seansem. Potrafią też zniszczyć wyznawane wartości, wiarę w ludzi i optymistyczne podejście do życia. Nie wiem, czy powinienem im za to dziękować, czy je przeklinać do końca moich dni. W każdym razie odcisnęły na mojej psychice piętno, którego nie da się „zagoić”, o którym nie da się zapomnieć.
Uwaga! Tekst zawiera „spojlery”!
W drugim Wiedźminie nie ujęła mnie najbardziej artystyczna oprawa audiowizualna. Owszem, zapiera dech w piersiach, ale najznakomitsi są, podobnie jak w pierwszej części, wyraziści bohaterowie, pełnokrwiste dialogi, uknute spiski, tajemne układy, rzucane w twarz kłamstwa, i walka w imię… no właśnie, czego tak naprawdę? Myślałem, że nieprędko jakakolwiek współczesna gra tak wciągnie i zaintryguje mnie jak właśnie Wiedźmin. Jakże się myliłem… Zamiast na peceta czy iPada – dorwałem trzy epizody The Walking Dead w Xbox Live Arcade i przeszedłem je niemal nie odchodząc od telewizora. I wcale nie jestem z tego powodu szczęśliwy. Przeciwnie, chciałbym, żeby taka historia nigdy nie powstała – żeby „kroczący” ludzie zostali tam, gdzie ich miejsce, czyli głęboko pod ziemią. A ludzie, którzy jeszcze wczoraj byli dobrodusznymi istotami, nie okazali się w obliczu śmierci podłymi, chorymi psychicznie manipulantami, kłamcami i… mordercami. Ale zaraz, przecież sam jestem jednym z nich!
W grach wideo jest trochę tak jak w miłości – można mówić piękne, prawdziwe rzeczy, ale można też o nich milczeć, także wspólnie, we dwoje. Nie jestem specem od psychologii, ale chyba najlepiej nie przesadzać z nadmiernym mówieniem i przydługim milczeniem. Podobnie jest w grach, a przynajmniej tak mi się wydaje. I tak jak w miłości – ta druga opcja jest bardziej tajemnicza. Pobudza wyobraźnię, wyostrza zmysły i uaktywnia ten szósty, wciąż bliżej nieokreślony, wciąż gdzieś w środku nas obecny. Dlatego dziś, w krótkiej refleksji, chciałbym się przyjrzeć grom wideo, które właśnie dzięki milczeniu i/lub ciszy budują unikalną atmosferę wokół siebie, a w nas pozostawiają wrażenia nie do opisania.
Sztuczny, „hipsterski”, pseudoartystyczny tłum dotarł już do bram branży gier wideo. Przepraszam bardzo, nie „dotarł”, a raczej „przekroczył” próg (konkretniej – sforsował grodzie). Chóralne pieśni wiwatują dziś „sto lat indykom!”, z rozentuzjazmowanych gardeł słychać krzyki „niech żyją gry niezależne!”. A ja Wam powiem, jak znam i nie lubię za to ludzi, że to w większości pustostany, złodzieje i chwalipięty. I nie tyczy się to tylko gier, podobnie jest z filmem i literaturą. Wszystko dziś jest takie… popularne. Najbardziej chyba mówienie, a w drugiej kolejności myślenie, prawda?