Sztuczny, „hipsterski”, pseudoartystyczny tłum dotarł już do bram branży gier wideo. Przepraszam bardzo, nie „dotarł”, a raczej „przekroczył” próg (konkretniej – sforsował grodzie). Chóralne pieśni wiwatują dziś „sto lat indykom!”, z rozentuzjazmowanych gardeł słychać krzyki „niech żyją gry niezależne!”. A ja Wam powiem, jak znam i nie lubię za to ludzi, że to w większości pustostany, złodzieje i chwalipięty. I nie tyczy się to tylko gier, podobnie jest z filmem i literaturą. Wszystko dziś jest takie… popularne. Najbardziej chyba mówienie, a w drugiej kolejności myślenie, prawda?
Nie nabierzecie mnie na to, że nagle pół świata zaczęło się interesować grami „niezależnymi”. Nawet rzesza zainteresowanych wymyśliła określenie „indie”, które ma podkreślać oryginalność produkcji wychodzących spod dłoni biednych (najlepiej studentów, którzy dostają niebotycznie wysokie dofinansowanie z państwa [oczywiście za granicą]) deweloperów, którym marzy się spacer po chmurach, wycieczka w kosmos i wypicie herbaty z Byronem. Taaa…
Lubię gry „niezależne”, choć nie do końca rozumiem po co powstała taka nazwa i które produkcje pasują do tego przymiotnika, a które to produkty kapitalizmu i amerykańskiego konsumpcjonizmu? Podejrzewam, że im więcej ogromnych pikseli na ekranie, im muzyka bliższa klimatom midi, im mechanika rozgrywki prostsza, narracja skąpa, a historia krótsza – tym gra jest bardziej NIEZALEŻNA. Bo przecież łamie schematy, nie jest efekciarska, jest nietypowa w każdym calu, jest oryginalna, bo np. jest pozbawiona muzyki, dialogów, albo kolorów, bo noir to przecież styl i elegancja. Jak wyścielony gołębimi odchodami rynek w Krakowie. ;)
Oczywiście, taki np. Bastion ma ciekawy sposób prowadzenia gracza po świecie gry i przedstawiania historii. W FEZie mamy do czynienia z większą ilością wymiarów niż trzema. Podróż jest inspirująca, Limbo tajemnicze, Super Meat Boy trudny i zabawny, Minecraft to powrót do dziecięcych zabaw klockami LEGO. Każda z tych gier ma to „coś”, niczego im nie ujmuję. Śmieszy mnie tylko sztuczny hype zrodzony wokół społeczności „niezależnych” deweloperów i graczy, oraz każdej kolejnej produkcji, która chce wpisać się w konwencję artystycznej oryginalności. (Notabene, czy to nie głupie, że ktoś z założenia chce stworzyć oryginalną grę? To ocenią ludzie i czas. Nie można z góry zakładać, że stworzy się coś niezwykłego i dotąd niespotykanego. Takie wyroki to prawo graczy, nie twórców.)
Naprawdę zależy Wam na grach z „duszą”? Naprawdę jest Was tak wielu? To dlaczego, do cholery, kilka lat temu kupiłem w sklepie Beyond Good & Evil za 15zł (a dziś wersja HD kosztuje całe 800 MSP)?! Dlaczego FEZ sprzedał się tylko w 100 tys. kopii?! Dlaczego o Superbrothers trzeba było trąbić i przenieść ich na PC, żeby ktoś się nimi w końcu zainteresował?! Dlaczego znam tylko jedną osobę, która grała w Ghost Trick?! Dlaczego oba Wiedźminy sprzedały się dość słabo jak na produkt z najwyższej półki?! W kinematografii identycznie… Dlaczego na półkach z filmami zalega Człowiek z księżyca za 7zł?! Dlaczego film Wszystko za życie puszczany jest na kanałach telewizyjnych, których nikt nie ogląda?!
Bo ludzie są prości, przewidywalni, podobni. Lubią żarcie z McDonald’sa, lubią oglądać 100 trailerów CoDów, Battlefieldów, Batmanów, Obcych i innych pierdół, które mają fabułę tylko po to, żeby wytłumaczyć ilość zastosowanych fajerwerków graficznych, efektów specjalnych i plansz z napisem „loading”. Nie rozśmieszajcie mnie, że zależy Wam na oryginalnych grach, bo większość z Was albo ma je spiracone, albo kupione na steamowej przecenie i nietknięte (leżą na koncie nieruszane w 50-70% przypadkach, choć to oficjalne statystyki, wciąż tylko liczby, ale coś nam mówią), albo tylko mówicie i piszecie o „oryginalnych” grach, a one albo na takie miano nie zasługują, albo dzięki/przez hype stają się zbyt pospolite by mogłyby nosić taki tytuł. Albo zwyczajnie w świecie to tylko chwyt marketingowy (notabene – wiecie, że np. EA wydaje „niezależne” gry? gdzie w takim razie zaczyna i gdzie kończy się ich „oryginalność”?). Cóż z tego, że znajdziemy platformówkę z gęstym, przytłaczającym, sugestywnym klimatem? Ta sama produkcja po kilku planszach zamienia się w Sapera, czyli „sprawdź, zaryzykuj, spróbuj od nowa” – do przejścia metodami prób i błędów.
Zaś w kinach triumfują superbohaterowie i efekciarstwo: Batman, Iron Man, Expendables, Władca Pierścieni, Avatar, i wiele, wiele innych. Oraz idiotyczne, amerykańskie komedie. Nikt przecież nie pójdzie na Artystę, żeby zamilknąć, zastanowić się nad sensem życia, kariery, drogi życiowej. Nikt nie pójdzie do teatru na Zbrodnię i karę, Mistrza i Małgorzatę, nikt nie przeczyta wierszy starszych od dzieł Szymborskiej, nikt nie zgłębi się w lekturę trudniejszą od Harrego Pottera i sagi Zmierzch. A za mistrzów pióra powieści grozy, psychologicznych thrillerów i kryminałów weźmie się, z brzegu, choćby Kinga, czy Larssona. Humoreski fantasy? Tylko Pratchett! Kompletnie nieprzewidywalny, ha! Boże, widzisz to i nie grzmisz?
Wiele gier „indie” rzeczywiście jest oryginalnych, choć w pewien charakterystyczny dla siebie sposób (tj. jeden lub kilka elementów to „coś innego”). Nie są specjalnie odkrywcze, nowatorskie, ale przynajmniej nie są kolejną odsłoną typowego RPGa, typowego FPSa i typowego MMO. Cenię sobie ambitnych twórców, tych większych i tych małych. Tych dwuosobowych grup deweloperskich, i załóg dwustuosobowych. Naprawdę nie ma żadnego znaczenia, gdzie i pod czyimi dłońmi powstaje kolejna gra. Najważniejsze to mieć coś odróżniającego od innych, choćby to był pieprzyk.
I gier dorosłych, błagam, przydałoby się trochę. Naprawdę klikanie w Diablo III i WoWa godzinami (czyt. setkami godzin) jest takie fajne? Może, ale nie dla mnie. Chcę podejmować decyzje, o których będę się zastanawiał nawet po wyłączeniu komputera, chcę się zawahać, wzruszyć, przestraszyć, poczuć trwogę, oczyszczenie, chcę czuć coś więcej niż tylko rozrywkę zero-jedynkową. Tylko niech to nie będzie decydowanie, który z przyjaciół ma zginąć, który ocaleć, któremu pomóc, którego zostawić na pastwę losu. Ta branża wciąż tkwi w intelektualnym brodziku. Pewnie, że są ambitne gry, ale cholera, graczom nawet nie chce się czytać (niekiedy nawet wysłuchiwać) kwestii dialogowych w grach fabularnych, więc po cholerę w ogóle silić się na 500-stronicową historię?
Nie widzę i nie wierzę, że gracze są gotowi na poważne gry. A jeśli są gotowi, to może nawet nie wiedzą, że ich potrzebują. A jeśli wiedzą, że potrzebują, to mogą szybko zrezygnować z poszukiwań w gąszczu kolejnego Tomb Ridera, Splinter Cella, Assassin’s Creeda, Hitmana, Need for Speeda, CoDa, etc. (Z grami jest jak z politykami – jeśli poznasz jednego przedstawiciela gatunku, znasz już ich wszystkich.) Przy grach ludzie „odmóżdżają” się, wciskają spust, biegną naprzód, w prawo, przeklikują dialogi, dzienniki, ekwipunek. W większości. Szkoda. Szkoda, że to brzmi jak biadolenie tetryka, ale wieloletnie obserwacje doprowadziły mnie do tak smutnych wniosków. Popatrzcie na swoje dyski twarde. W większości to gry nie oferujące niczego „górnolotnego”. Kulturwa.