Strzelanki zarówno w odsłonach pierwszo- jak i trzecioosobowych to jedne z moich ulubionych gatunków gier. Jedne beztroskie, pozwalające na dowolne hasanie po rozległych terenach, będąc obładowanym bronią niczym samobieżna zbrojownia. Inne pełne opanowania i wojny nerwów z ograniczoną ilością amunicji i broni. Moje boje, czyli na ilu frontach przyszło mi walczyć i ocalić kraj/świat/wszechświat (niepotrzebne skreślić)...
Strzelanki to bardzo objętościowa kategoria gier. Mamy tu zarówno Serious Sama, jak i Johna Price. Mamy Kylea Katharna i Elexis Sinclair. W jednej przebijamy się przez potworne hordy wrogów, w innych musimy pokonać tylko jednego. Raz fabuła jest osią strzelanki, innym razem nic nieznaczącym pretekstem do niczym nie skrępowanej wyżywki. Czasami zacierają się granice pomiędzy gatunkami, innym razem pretendent do strzelanki staje się skradanką, ale skradanki to temat na zupełnie inny wpis.
Jako że mam na karku już trochę lat, pamiętam początki pierwszoosobowego grania. Biegałem po lochach z Blazkowitzem, ale i też tropiłem maszkary z Hereticem czy siałem zniszczenie w Doom na czerwonej planecie. Zabijałem wraz z Dukem w tak zwanym trójwymiarze spritowych kosmitów, a LANparty z uderzającą z głośników Fear Factory przeszły już do historii wspominek. Tytułów było więcej, dałem nawet szansę polskiemu Pyłowi, a inne gry zatarł czas. Wspominam to, co pamiętam, czyli te, w które warto zagrać, a nie te, które przypomnę sobie podczas wertowania płyt i szukania w sieci.
Jednak prawdziwe trzęsienie przyniósł Quake, bardzo mocno akcentujący swoje związki z Lovecraftem i stworzoną przez niego mitologią Przedwiecznych. Brudna gra, ciężka jak wypluwany z luf ołów, ale rewolucyjna, a nawet legendarna.
Po drugiej stronie czeka NaPali, planeta nierealna, mój osobisty pretendent do rankingu TOP 10 gier wszechczasów. Opowieść o skazańcu przechodzącego swoiste oczyszczenie, drogę, gdzie spłaca swój dług wobec losu stając się lepszym. Broniąc słabszych, stając się dla zniewolonych mieszkańców planety czymś na wzór mesjasza z giwerą.
Nie da się także zapomnieć o protoplaście zarówno shooterów taktycznych, jak i skradanek, czyli pierwszej odsłonie cyklu Delta Force. Krótki briefing, wybór broni i zostajemy zrzuceni na tyły wroga lub inny teatr działań wojennych. Swoją misję trzeba było zrealizować po cichu, wypełniać dokładnie rozkazy, a co najważniejsze, gra nie wybaczała błędów. Poziom realizmu był dość dotkliwy, a konieczność wycofania się do punktu ewakuacji po zakończeniu misji zmuszała do odpowiedniego działania. Podobnie jedna z kolejnych odsłon, Black Hawk Down, która podobnie jak film i prawdziwe wydarzenia, na których kanwie były osnute powodowały jedynie niesmak w obliczu okrucieństwa wojny.
Tak samo, jak Medal of Honor ze sceną lądowania w Normandii, umiejący autentycznie zmęczyć psychicznie, a na końcu pozostawić gracza tak wstrząśniętego, że nie był w stanie prawidłowo utrzymać myszki. To samo robi dziś Spec Ops The Line, ale to gra, którą trzeba samemu nie tylko przejść, ale doświadczyć i zrozumieć. Dopiero w obliczu takich tytułów zobaczymy, czym jest okrucieństwo wojny i że nie każda zabawa w wojnę powinna być pozbawiona zadumy. Gra jest fajna, ale jej pochodzenie i tło jest nieraz druzgoczące. Warto o tym pamiętać, szczególnie szalejąc w multi w Battlefield lub Call Of Duty. Za dużo tam frajdy z wojny w rzeczywistości przynoszącej tylko cierpienie.
Oblicza różnych konfliktów są motorem napędzającym wszelkie strzelanki. Na szczęście są to także konflikty oderwane od naszej rzeczywistości tak bardzo, że wręcz obce. Kosmos i wielkie uniwersum jest w stanie znieść praktycznie wszystko. Jeśli do tego gra oparta jest na licencji, gra się jeszcze przyjemniej. I tak cykl Jedi Knight pozwalał szaleć z mieczem świetlnym w akompaniamencie mocy. Star Trek pozwalał wejść w konflikt od skali lokalnej do galaktycznej w Deep Space Nine The Fallen lub poczuć czym są futurystyczne siły specjalne w Voyager Elite Force.
Mile wspominam także Mace Griffin Bounty Hunter, który w kategorii średniaków przyciągnął mnie na naprawdę długo mieszając piesze starcia kosmicznego najemnika z walkami w kosmosie. Niestety zza osłony wylazło Gers of War i stwierdziło, że nic u mnie nie zdziała, tak to już czasami jest, że nawet piłowanie obcych nie zawsze rajcuje każdego.
Niedoścignione pod wieloma względami Halo skończyłem już wielokrotnie, a odświeżona, jubileuszowa odsłona tchnęła w tę pozycję nowe życie. Jednak zawsze mam żal, że powstały kolejne (nadal dobre!) części i universum się rozrosło. Jakoś sentyment do tej pierwszej pozycji wygrywa z całością obrazu marki. W drugą stronę ma się sprawa z Advent Rising, gdzie z planowanej trylogii, osadzonej w niebagatelnym wszechświecie pełnym fenomenalnych obcych i mocy psi ukazała się tylko jedna część. Pozostawiło to wielu fanów tego tytułu na końcu na lodzie.
W kosmosie nie da się krzyczeć, co udowodniło AVP w pierwszej i drugiej odsłonie, perfekcyjnie wyważając rozgrywkę poszczególnych ludzkich i nieludzkich bohaterów tej gry. Szczególnie druga część była swojego czasu niesamowitym hitem, czemu nawet dziś się nie dziwię. Spójna historia i smutna opowieść pozwoliła doświadczyć jej ze wszystkich stron konfliktu. Ostatnia, ociężała, krótka i niedorobiona odsłona powinna zostać zapomniana, zalana ołowiem i przypalona plazmą, żeby nie brukała sobą swoich godnych rodziców i szacownych dziadków.
Dlatego też warto sięgnąć po plazmową krajalnicę i miksując AVP z Quake oraz kilkoma chorymi pomysłami zasmakować Dead Space. Martwy kosmos obudził we mnie ponownie wiarę w kosmiczne shootery. Zachwiały ją wcześniej druga odsłona Unreala i Pariah, gdzie, zamiast jak przystało na strzelankę walczyć z wrogami, walczyliśmy ze scenariuszem. Dlatego też ten chory sen Jigsawa znalazł tak wielu wiernych fanów.
Czasami jednak dostawało się komputerowi, gdzie blaszak stawał się ofiarą samej grypodczas pierwszego Red Faction w chwili rozbijania szyb i tuneli. Far Cry na najwyższych ustawieniach, gdzie ostatecznie musiałem grać nawet bez trawy, czy Metro 2033, sugestywnie zamieniające procesor w reaktor jądrowy... Na szczęście dobry upgrade sprzętu załatwi każdy taki problem w mig.
Zupełnie osobna kategoria to gry legendy. Cykle wyznaczające trendy i przecierające szlaki dla następnych pokoleń. Max Payne wpadający na slomo do pomieszczenia pełnego przestępców, wystrzeliwującego wszystkich, do ostatniego pocisku. Zabarwiona goryczą opowieść w trzech odsłonach udowadniająca, że bullet time powinien nazywać się bullet ballet.
Obok Maxa zatrzymuje się Gordon Freeman, pokazuje w milczeniu łom i wali nim w headcraba. Każda część i każdy epizod Half Life to dla mnie gry bliskie ideałowi. Nie doskonałe, ale umiejętnie łączące opowiadanie niegłupiej historii i przyjemność ze strzelania, gdzie każde starcie zdaje się mieć sens...
Im dłużej piszę, tym więcej przypomina mi się tytułów. Nieodżałowane Prey, które nigdy nie doczeka się kontynuacji. Piękne i dzielące ten sam los XIII. Szalone Borderlands, mój osobisty killer Diablo. Uczące pokory Counter Strike i smutne, ale mocne The Suffering. Do tego można dorzucić zadziwiająco wyborne Transformers Fall for Cybertron oraz James Bond From Russia With Love oraz prawie perfekcyjne, ale koszmarnie trudne Everything or Nothing.
Kolejne tytuły cisną się na klawiaturę, chyba czas je odstrzelić, bez refleksji. Jednak kładąc kolejne fale wrogów dla własnej przyjemności, warto czasami się zastanowić, w co gramy. Są tytuły, które za fasadą beztroskiej strzelanki niosą wspomnienia prawdziwych tragedii...
Śledź mnie na Twitterze!