Najlepszy film Christophera Nolana? - recenzja Tenet
Niewidzialny człowiek - recenzja filmu
Długi tytuł, średnia zawartość - recenzja filmu "Ptaki nocy"
Recenzja filmu Terminator: Mroczne przeznaczenie - to nie jest film dla fanów dzieł Jamesa Camerona
Bez Michaela Baya może być lepiej! - recenzja filmu Bumblebee
Kontynuacja w rytmie dubstepu - recenzja filmu Deadpool 2
To jest Kenny Powers.
Nie wiem czy znacie tego gościa, więc w skrócie go opiszę: upadła nadzieja amerykańskiego baseballu, 5-minutowy talent, zawodnik jednego meczu, sportowy meteoryt. W Polsce takich jest wielu. Roztrwaniali swoje umiejętności inwestując w doping, alkohol i dziwki. Myśleli, że są wielcy, a w rzeczywistości nie wyszli poza swój ogródek. Mieli swoją chwilę prawdy i przegrali z kretesem.
Jak wygrać i się nie spocić? Możliwości są dwie – zagrać w „Londyn 2012” albo zostać devem w siedzibie SEGI. W tym drugim przypadku przynajmniej nie odniesiesz osobistych porażek. Licencjonowana z użyciem olimpijskich kółek gra sportowa, przynajmniej w wersji PC, to perfidna zagrywka wycentrowana prosto w pieniądze naiwnego gracza. Boże, jak ja dawno nie grałem w taką żenułę.
Londyn 2012 jest fatalnym portem z konsol. Port portem oczywiście, ciężko aby 3 osoby pracujące nad tą grą opracowały na boku wersję specjalną dla Pecetowców, natomiast rzadkością jest przeniesienie hurtem wszystkiego z X360 bez żadnych modyfikacji i poprawek pod kątem posiadaczy klawiatur. Naprawdę, czułem się jakbym grał w jakiś testowy build, który ma iść dopiero do przeprogramowania.
Czwarta część Bourne'a (dla odmiany - tym razem bez Bourne'a) jest jednym z najdziwniejszych filmów jakie miałem okazję widzieć w tym roku. Dlaczego? Dokładanie kolejnego segmentu do trylogii wydawać się może żałosnym skokiem na kasę z użyciem tony klisz i uproszczeń. W przypadku „Dziedzictwa” tak nie jest. Jeżeli oczekujecie rozrywki na poziomie ostatniego Mission Impossible – to nie jest produkcja stworzona dla Was. Jeżeli średnio pamiętacie machloje i intrygi z biegającym po Moskwie i Manhattanie Mattem Damonem – darujcie sobie seans.
Generalnie mamy tu do czynienia z maksymalnie rasowym thrillerem szpiegowskim, który fragmentarycznie zahacza o akcję i Bay-eksplozje. Być może właśnie ten odmieniony obraz przygód superagentów hodowanych na zamówienie amerykańskiego rządu spowodował, że z wypchanej po brzegi sali kinowej (na pół godziny przed seansem mogłem jedynie zakupić bilety z 7 lub niższego rzędu. Cała reszta była zajęta) mało kto wychodził zadowolony, a usłyszałem nawet teksty „oddajcie mi kasę” lub typowe „co ja k.... właśnie obejrzałem?”.
Kiedy w kwietniu tego roku nikomu nieznany Dean Hall wydał modyfikację DayZ do ArmA II, nikt nie przypuszczał, że rodzi się właśnie nowy fenomen. Któż mógł przewidzieć, że kolejna wariacja na temat walki z zombiakami porwie tłumy i na długo zablokuje czołowe miejsca na liście bestsellerów na Steamie? Nikt, nawet sam autor. Dzisiaj DayZ jest jednym z najgorętszych tytułów na rynku, nawet jeśli nie jest samodzielną grą.
Na sukces ważącej ledwie kilkadziesiąt megabajtów modyfikacji złożyło się kilka czynników. Wszystko zaczęło się niewinnie, od testów do których zaproszono garstkę osób. Zabawa spodobała się wybrańcom na tyle, że Hall (znany obecnie w społeczności jako „Rocket”) postanowił zainwestować w zaplecze hardware'owe, bazę danych userów, mocny master-server zliczający statystyki - jest to pewne novum w historii gry ArmA II