Czwarta część Bourne'a (dla odmiany - tym razem bez Bourne'a) jest jednym z najdziwniejszych filmów jakie miałem okazję widzieć w tym roku. Dlaczego? Dokładanie kolejnego segmentu do trylogii wydawać się może żałosnym skokiem na kasę z użyciem tony klisz i uproszczeń. W przypadku „Dziedzictwa” tak nie jest. Jeżeli oczekujecie rozrywki na poziomie ostatniego Mission Impossible – to nie jest produkcja stworzona dla Was. Jeżeli średnio pamiętacie machloje i intrygi z biegającym po Moskwie i Manhattanie Mattem Damonem – darujcie sobie seans.
Generalnie mamy tu do czynienia z maksymalnie rasowym thrillerem szpiegowskim, który fragmentarycznie zahacza o akcję i Bay-eksplozje. Być może właśnie ten odmieniony obraz przygód superagentów hodowanych na zamówienie amerykańskiego rządu spowodował, że z wypchanej po brzegi sali kinowej (na pół godziny przed seansem mogłem jedynie zakupić bilety z 7 lub niższego rzędu. Cała reszta była zajęta) mało kto wychodził zadowolony, a usłyszałem nawet teksty „oddajcie mi kasę” lub typowe „co ja k.... właśnie obejrzałem?”.
Ano, tu się muszę zgodzić z widzami, którzy omamieni atrakcyjnym zwiastunem opróżnili portfel. Dziedzictwo jest mniej dynamiczne niż odcinki wyreżyserowane przez Greengrassa. Bijatyk i strzelanin jest zaledwie kilka, a na dodatek rozgrywają się w pomieszczeniach i mało atrakcyjnych lokacjach (wyjątkiem jest pierwszy akt oraz finał, ale o tym za chwilę). To kino bardzo klaustrofobiczne z klimatem osaczenia i rozmowami face-to-face wysoko postawionych oficjeli. No i Bourne został przemalowany na Aarona Crossa.
Fabularnie obraz Gilroya trzyma się kanonu jak żaden inny sequel. Ale to nie powinno dziwić, skoro autorem scenariuszy do wszystkich części trylogii był właśnie Gilroy. Mnóstwo nawiązań do Supremacji oraz Ultimatum, przeplatanie ze sobą wydarzeń z poprzednich filmów, samo umiejscowienie akcji równolegle do zadymy wywołanej przez Bourne'a to oczko, czy nawet wielkie oko puszczone w stronę fanów. Niestety, chyba tylko oni będą w stanie nadążać za werbalną tyradą z ust kolejnych szych pod krawatem. W dyskusjach pada mnóstwo specjalistycznych zwrotów i nazw programów szkoleniowych (które należy zlikwidować, bo o to chodzi w całej szopce), co akurat w moim przypadku nie było jakimś wielkim problemem w rozumieniu oraz porządkowaniu fabuły. Co innego poczuje szary Kowalski, który Bourne'a kojarzy wyłącznie z Richardem Chamberlainem...
Dziedzictwo ma jednak swój wielki plus. Jest nim absencja Matta Damona. Nie twierdzę, że aktor ten był słaby, bo akurat jego „imydż” doskonale został wpasowany w rolę zbolałego agenta z amnezją. Zastępujący go Jeremy Renner to trochę inna para kaloszy – wygadany, inteligentny, silny, z doskonałym refleksem i zdolnością szybkiej adaptacji. Aaron Cross jest zresztą osobą z nowego programu (Outcome, Bourne był z Treadstone), a dzięki jednej ciekawej wiksie fabularnej staje się człowiekiem, któremu należy współczuć. Renner niewątpliwie pasuje na bohatera kina akcji, jest jeszcze młody, ale niezaszufladkowany, potrafi się lać na gołe pięści. To w obecnych czasach w zupełności wystarczy. Inną zaletą obrazu Gilroya jest świetna chemia między Crossem, a dr Martą Shearing. Losy tych postaci splatają się w momencie wydania wyroku przez CIA i jak nie trudno przewidzieć, oboje będą musieli polegać na sobie by przeżyć rządową nawałnicę. A to oznacza przekomarzania, niedopowiedzenia i niewymuszoną sympatię, aczkolwiek wszystko w ilościach zdroworozsądkowych.
Fajnie, że scenariusz w żadnym momencie nie idzie na skróty (kompletne przeciwieństwo nowego Batmana). Historia naszpikowana jest mnóstwem detali i może oczywiście znużyć, ale nigdy nie pozostawia za sobą dodatkowych pytań. Wszystko się klei i – pomijając ze 2 sceny – jest całkiem logiczne. Zaskakujący jest również poziom aktorski. Renner wiadomo, że solidny i dobrze się czuje w skórze superagenta. Swoje dokłada Rachel Weisz, jako zdolna i przestraszona pani-naukowiec, a na drugim planie rządzi Norton.
Trochę pochwaliłem, ale nie ma róży bez kolców. Dziedzictwo Bourne'a ma dwa oblicza, z czego jedno wydaje mi się na dzisiaj nie do zaakceptowania. Mowa tutaj o ostatniej godzinie, która realizacyjnie przypomina chory żart kamerzysty z padaczką. Gilroy zapierał się, że nie będzie imitował Greengrassa. Bullshit. Finałowy pościg to partactwo, z trudem ogarniałem co się aktualnie dzieje na ekranie i kto aktualnie dostaje po dupie. Jak się kręci tego typu sceny pokazał już Cameron 21 lat temu w pewnym filmie o elektronicznym mordulcu. Gilroy wolał widocznie wersję modern, czyli gówno widać, ale ważna jest szybkość i cięcia co ułamek sekundy. Reżyser nie potrafił także wyraźnie zaakcentować zakończenia, które tonie w morzu absurdu (dosłownie). Kiedy na ekranie pojawiły się napisy końcowe myślałem, że ktoś mnie zrobił w balona i wydał do kin przyciętą wersję bez ostatnich 20 minut.
Dziedzictwo Bourne'a nie ma w sobie zbyt wielu cech mocnego blockbustera. To historia na wskroś surwiwalowa, ale bez napuszenia i nadętego rozmachu. O ile początek filmu jest bardzo klimatyczny, a cała intryga zaczyna się ładnie zazębiać, tak z czasem obraz zaczyna wyjawiać swoje mniej ciekawe cechy, by na koniec pocisnąć w widza łopatologią. Mimo wszystko uważam, że Renner powinien otrzymać jeszcze jedną szansę, bo uniwersum zbudowane na fundamentach Ludluma aż się o to prosi.
Ocena 5,5/10