Recenzja Sniper Elite V2, pogromcy Ghost Warriorów
Co mają wspólnego "Frankenstein" i CI Games? Recenzja Enemy Front
Rzecz o tym, jak to jest mieć węża w kieszeni - recenzja Metal Gear Solid: Portable Ops
Czy byłbyś łaskaw zakończyć historię Rapture i Columbii? - recenzja BioShock Infinite: Burial at Sea - Episode Two
Mocny zawodnik z tego Starkillera - recenzja Star Wars: The Force Unleashed [PSP]
Słowo w obronie remasterów
Rokrocznie największym powodzeniem cieszą się shootery i szeroko rozumiane gry akcji, zaś tradycyjne przygodówki, mimo iż mają grono oddanych fanów, nie mogą się równać z puchnącą milionami dolarów marketingową bańką kolejnych odsłon Call of Duty czy powodzeniem chociażby gier ruchowych. Ich złote czasy już minęły, lecz dzięki tytułom pokroju The Walking Dead myśl o uhonorowaniu tytułem „gry roku” jakiegoś wtórnego klikadła znika niczym ręką odjął. Albo odgryzł.
Gdy zaczynam redagować niniejszy tekst, czeka mnie walka z ostatnim bossem Dark Souls. Jestem spokojny i pewny zwycięstwa – jego los, podobnie jak całej reszty, przypieczętowały dziesiątki godzin umierania, a przede wszystkim – bolesnej nauki na własnych błędach. To produkcja nie tyle dla prawdziwych twardzieli i wirtuozów fechtunku, co graczy potrafiących wyciągać wnioski z porażek – bo jeśli giniesz kilkadziesiąt razy pod rząd, to jest to Twoja wina - niczego się nie nauczyłeś.
Stawiam żołędzie przeciwko dolarom, że gdyby Kane & Lynch: Dead Men nie miał dramatycznej, mocnej fabuły, a przede wszystkim jednego z najlepszych duetów bohaterów w historii gier, niewiele osób zainteresowałoby się takim sobie trzeciosoobowym shooterem od twórców Hitmana. Debiutujący niespełna trzy lata później sequel obiecywał znacznie większe dopracowanie, lecz powinien skupić się wyłącznie na jednym haśle reklamowym: „Jeszcze bardziej Taki Sobie!” – bowiem to akurat spełnił w 100%.