Tak się zastanawiam, czy CI Games podczas tworzenia swoich ostatnich strzelanin, tj. Ghost Warriorów i Enemy Front miało na stanowisku każdego pracownika odpalonego Sniper Elite V2, bo zwłaszcza w ostatnim dziele czuć naleciałości produkcji Rebellionu. Nie żeby to był ultrarealistyczny symulator wyborowego strzelania, albowiem stawia przede wszystkim na satysfakcję płynąca z potęgi celnie posyłanych kul. To plus kilka innych rzeczy wystarczy, by zrobić kompletną, dobrą grę. Uczcie się, rodacy!
Frankenstein Mary Shelley zrobił wielką, firmową karierę. Tytułowy naukowiec pozszywał ze sobą członki różnych ludzi, potraktował prymitywnym defibrylatorem i dzięki temu dał życie budzącej grozę kreaturze. CI Games mniej więcej w podobny sposób ponad 200 lat później stworzyło Enemy Front. Skleciło drugowojennego FPS-a z opracowanych wcześniej elementów pochodzących z kilku gier i puściło w świat z nadzieją, że tęsknota fanów elektronicznej rozrywki za tym największym konfliktem w dziejach automatycznie załatwi satysfakcjonującą sprzedaż. A moim zdaniem to ewidentnie za mało.
Przeniesienie serii bądź jednej gry znanej ze stacjonarnych konsol na handhelda wiąże się ze sporym ryzykiem. Sprzęt przenośny ustępuje mocą pudłom leżącym pod telewizorami, a i nie bez znaczenia jest komfort sterowania czy – a nawet przede wszystkim – charakter rozgrywki. W przypadku Metal Gear Solid poza wymienionymi dochodzi kolejna zagwozdka: czy niewielkie ekran i nośnik nie okażą się za ciasne dla zagmatwanej, wielowątkowej fabuły? Pomińmy niekanoniczne fanaberie w postaci Acidów, skupiając się na pierwszym istotnym dla uniwersum MGS-ie na PSP: Portable Ops.
Pierwszy epizod Burial at Sea skończyłem udzielając kredytu zaufania drugiej części. Nie był porywający ani innowacyjny, mieszcząc się w kategoriach solidnego rzemiosła, ale budził nadzieje, że finał rzeczywiście okaże się WIELKI. I teraz spokojnie mogę stwierdzić, że taki jest – rewelacyjny, klimatyczny, pomysłowy, a jednocześnie mocny i dosadny. Idealna kropka nad bioshockowym „i”, fenomenalne pożegnanie wspaniałej marki, jak i słynnego studia dowodzonego przez samego Kena Levine’a.
Gwiezdne Wojny szykują się do kolejnego podboju kin, tym razem za pieniążki Kaczora Donalda i spółki. Jako marka Star Warsy wciąż mają się świetnie – wystarczy wybrać się choćby najbliższego Empiku, by znacznie łatwiej znaleźć gadżet kojarzony z Vaderami i Skywalkerami, niż z Kirkami i innymi Picardami. Fani uniwersum stworzonego przez George’a Lucasa także w grach znajdą sporo treści przeznaczonych właśnie dla siebie, jak chociażby recenzowane dziś Star Wars: The Force Unleashed. I powiadam Wam, Moc jest w nim silna!
Cieszę się, że przybywa mi lat. I bynajmniej nie chodzi o to, że postradałem zmysły i czerpię frajdę ze skracających się z każdym dniem telomerów w moich chromosomach. Po prostu wraz z kolejnymi wiosnami nabieram doświadczenia jako gracz i zmieniam pogląd na pewne kwestie, dojrzewam. Olewanie fabuły? PC Gaming Master Race? Demony przeszłości. Jakiś czas temu na ten strych wywaliłem następną rzecz: hejtowanie wznowień starych hitów.
Dostawszy w pakiecie z BioShockiem Infinite Season Pass liczyłem, że ten miły prezent za rzekomy brak spolszczenia przekona mnie do zatrzymania zeszłorocznego hitu na dysku. Tymczasem po paczce broni Irrational Games wypuściło skoncentrowane na rozwałce, wyzute z fabuły Clash in the Clouds, jak gdyby kompletnie olewając niosący ze sobą ogromny potencjał finał podstawki. Na szczęście potem wyszło na jaw, że autorzy najlepsze zostawili na deser. I tak dostaliśmy dwuodcinkowe DLC Burial at Sea, którego pierwszym epizodem zajmiemy się właśnie dzisiaj. Cierpiącym na klaustrofobię radzę dać sobie na wstrzymanie, ponieważ zejdziemy na samo dno oceanu.
Dobrą historię można opowiedzieć na różne sposoby: w postaci książki, filmu, piosenki, rzeźby, obrazu, a od dłuższego czasu także za pomocą gry video. To ostatnie medium już dawno wyrosło z pieluch i jest w stanie poza rozrywką dać powód do przemyśleń, wzbudzić konkretne, wcześniej zarezerwowane tylko dla innych form przekazu emocje. Przekonywałem się o tym wielokrotnie, a teraz w Metal Gear Solid 3. Napisy końcowe spędziłem na kontemplowaniu geniuszu bohaterów pierwszoplanowych – łączących je skomplikowanych relacji oraz okrucieństwa losu, który zwrócił ich przeciwko sobie.
Wyobraźcie sobie, że jakiś producent wybiera najsłabsze ogniwo swojego wyrobu i wokół niego tworzy kolejny – jak to było chociażby z eksperymentalnym konsolofonem Nokia N-Gage i Symbianem S60 1st Edition. Ograniczenia systemu stały m.in. za dziwnymi proporcjami wyświetlacza i problematycznym działaniem gier, które jakoś musiały dzielić się ściśle limitowanymi zasobami z resztą aplikacji, służących urządzeniu do normalnej pracy w charakterze sprzętu do komunikacji. Dlaczego o tym wspominam? Bo Clash in the Clouds (w polskiej wersji Starcie w Chmurach) – pierwsze poważniejsze DLC do BioShocka Infinite – to właśnie taki N-Gage dodatków.
Seria Brothers in Arms zajmuje szczególne miejsce w moim sercu. Nie miała szans konkurować poziomem sprzedaży z takimi drugowojennymi hitami, jak Medal of Honor czy Call of Duty, bowiem zamiast spektakularnych bitew stawiała na dramat i przeżycia głównych bohaterów, oferując w gruncie rzeczy schematyczną, a nawet przynudzającą rozgrywkę. I właśnie z uwagi na emocjonalny ładunek historii 101. Dywizji Powietrznodesantowej nie mogłem przejść obojętnie wobec Brothers in Arms: D-Day, gdy już zakupiłem PSP. Wtedy jeszcze nie wiedziałem…
Nie tak dawno, kończąc Uncharted 2, wyraziłem przypuszczenie, że przeskoczenie ustanowionej przez sequel poprzeczki będzie zadaniem karkołomnym. Rozmachem Among Thieves dałoby się obdzielić kilka skromniejszych produkcji, ale przecież – odwołując się do świata filmu – „trójki” z reguły przynoszą największy dramat, motyw porażki głównego bohatera i jego podniesienia z klęczek, na przekór przeciwnościom. A skoro seria Naughty Dog to doskonałe, interaktywne filmy przygodowe, porównanie jest co najmniej trafne. Kogo więc Drake oszukał tym razem? I który Drake?
Wiecie co? Sony, pomimo całego swojego wizjonerstwa i innowacyjności, kompletnie olało ważną sprawę: możliwość łatwego robienia screenshotów na PS3 – konsoli, która posiadała już dysk twardy i w dużym stopniu bazowała na połączeniu z Internetem. Gdyby zaimplementowano taką funkcjonalność, jak szalony cykałbym wirtualne fotki w Uncharted 2, by je ustawiać jako tapety, albo też wysyłać znajomym w formie wirtualnych pocztówek ze sloganem „Wish you were here”. Aż mi żal, że coś tak ślicznego pozostaje, niczym jeden z odcinków przygód agenta 007, tylko dla moich oczu.
Przyznam szczerze, że jestem człowiekiem małej wiary. Sceptycznie podchodzę do obiecanek developerów zwłaszcza, gdy już raz się sparzę. Wiele dość przykrych doświadczeń przyniosło mi, jako fanowi serii Splinter Cell, Conviction. Już Double Agent zapowiadało pewne zmiany w cyklu, ale ta odsłona niemal całkowicie zapomniała o tym, co znaczy mieć SC w tytule. Rasową skradankę zastąpił shooter z elementami ukrywania się i efektownym zdejmowaniem przeciwników po ich oznaczeniu, więc nic dziwnego, że wszelkie zapowiedzi Blacklist traktowałem z dużą rezerwą. Samo Ubi początkowo też niezbyt chciało się przypodobać miłośnikom „starego” Sama Fishera – pierwsze gameplaye różniły się od Conviction głównie wdziankiem, jakie miał na sobie główny bohater. Na szczęście potem było już tylko lepiej.
Jak Internet długi i szeroki, trudno natrafić na dyskusję o Metal Gear Solid 2: Sons of Liberty, gdzie przynajmniej jedna osoba nie narzeka na obecność Raidena i fabularne dziury, co i tak trzeba nazwać szczęściem. A co, gdybym Wam powiedział, że takie postępowanie dowodzi, na ile kilometrów malkontenci minęli się z przesłaniem tej produkcji…? Sprawdźmy zatem, jak głęboko sięga tutejsza królicza nora.
Jakiś miesiąc temu skończyłem najnowszego Splinter Cella – Blacklist. Ta część pozwoliła mi odzyskać wiarę w serię, którą niemal zniszczyło nastawione na rozwałkę Conviction. Jak za starych, dobrych czasów, przemykałem cichcem za plecami nieświadomych strażników, a do szczęścia brakowało mi tylko Michaela Ironside’a oraz oczywiście małpki. Również fabuła nie wypadła sroce spod ogona, ale w żadnym razie nie ma startu do tego, co skończyłem przeżywać ledwo kilka godzin temu, wychodząc do XMB mojego PS3, w którym wciąż kręciła się płyta. Płyta z pierwszą częścią Metal Gear Solid Hideo Kojimy.