Rokrocznie największym powodzeniem cieszą się shootery i szeroko rozumiane gry akcji, zaś tradycyjne przygodówki, mimo iż mają grono oddanych fanów, nie mogą się równać z puchnącą milionami dolarów marketingową bańką kolejnych odsłon Call of Duty czy powodzeniem chociażby gier ruchowych. Ich złote czasy już minęły, lecz dzięki tytułom pokroju The Walking Dead myśl o uhonorowaniu tytułem „gry roku” jakiegoś wtórnego klikadła znika niczym ręką odjął. Albo odgryzł.
TRUPOSZE DOBRE NA WSZYSTKO
Nie da się ukryć, iż dziełu Telltale Games przysłużyła się ogromna popularność szwendaczy w kulturze masowej. Kiedy studio wypuszczało pierwsze epizody, drugi sezon serialu pod tym samym tytułem śledziło już miliony widzów na całym świecie, zaś branża przeżywała inwazję nieumarłych w ilościach dotychczas niespotykanych. Gdzie nie spojrzeć, tam jakiś truposz próbuje coś komuś odgryźć i to bez względu na segment rynku – zawodzenie amatorów świeżego mięsa słychać zarówno w produkcjach AAA, jak i wytworach ruchu indie. Dość powiedzieć, że najlepiej sprzedającą się polską grą jest Dead Island, traktujące właśnie o zombie apokalipsie. Niektórzy już psioczą na przesyt i brak kreatywności developerów, serwujących nam stare dobre chodzące trupy zamiast czegoś nowego co mnie akurat średnio przeszkadza, ponieważ uwielbiam śmierdzących rozkładem (nie)przyjemniaczków. I choć mieliśmy już survival horrory z prawdziwego zdarzenia polegające na opędzaniu się kilkoma nabojami i kijem od szczotki od tysięcy upierdliwców, wciąż czekała na wypełnienie luka dla produkcji autentycznie grającej na emocjach, w której zombie będą tylko tłem dla głębokich kreacji postaci oraz relacji pomiędzy nimi. Nasze modły zostały wysłuchane – oto bowiem z growych niebios zesłano nam The Walking Dead.
TACIERZYŃSTWO
Wspomniany uprzednio serial oparto na komiksie Roberta Kirkmana pod tym samym tytułem. Znakomita realizacja zarówno tasiemca, jak i świetna otoczka fabularna zaklęta w kolejnych zeszytach u wielu ludzi zmieniły postrzeganie motywu nieumarłych. Telltale również trafiło w dziesiątkę, budując co prawdą inną historię osadzoną w tym samym uniwersum (nawet spotykamy znane postaci, m.in. Glenna czy Hershela), lecz ilustrującą doskonałą interpretację ducha oryginału. W roli głównej obsadzono Lee Everetta, którego dawne dzieje poznajemy wraz z kolejnymi epizodami – na początku wiemy tyle, że dopuścił się morderstwa i jest wieziony do zakładu penitencjarnego, gdy wtem dokonuje się inwazja nieumarłych. Teraz głównym celem protagonisty staje się ciągłe wymykanie śmierci spod kosy. Nie oznacza to jednak, że będzie mógł dążyć do celu za wszelką cenę – po drodze spotyka kilkuletnią dziewczynkę, Clementine. Jej rodzice wyjechali jeszcze zanim rozpętało się piekło, więc Lee zabiera małą ze sobą, co w pewien sposób obciąża go moralnie – nawet gdyby chciał postępować wedle zasady „cel uświęca środki”, wypada zachowywać człowieczeństwo, by w tej kształtującej się osobowości zaszczepić pozytywne, dobre wzorce pomimo wszechobecnego okrucieństwa i grozy. Troszkę to zalatuje motywem z BioShocka 2 i szybko się okazuje, iż to słuszny trop – bohater nadal postępuje wedle własnej woli, lecz każda jego poważniejsza decyzja to klocek do psychiki dziecka.
CIĘŻKI LOS OCALONEGO
Jakkolwiek Clementine jest sympatyczna i szybko nawiązuje więź z Lee, tak znacznie istotniejsze dla ich wspólnego dobra są relacje z innymi napotkanymi ocalonymi – wzorem oryginału, jak również wielu filmów pozostali przy życiu ludzie zbijają się w grupki o różnych interesach. Każda z napotkanych osób ma inny charakter (tutaj należy pochwalić rewelacyjne kreacje i portrety psychologiczne – każda z nich jest na swój sposób niezapomniana), a także odmiennie postrzega szansę na ocalenie. W kompetencjach protagonisty leży sprawowanie pieczy nad jednością zespołu, co niejednokrotnie stawia go w obliczu sytuacji konfliktowych i trudnych zadań, jak np. rozparcelowanie skromnych zapasów jedzenia. Na dodatek tego typu sceny wywierają nań presję czasową – trzeba więc błyskawicznie się za kimś/czymś opowiedzieć bądź pozostać neutralnym, co w sumie może być jeszcze gorsze. Sprawę komplikuje przeszłość Lee – bo przecież nie każdy będzie chciał mieć obok siebie osobę skazaną za morderstwo, bez względu na jego okoliczności. Kłamać nikt tutaj nie zabrania, ale należy pamiętać, że prawda lubi wychodzić na jaw w najmniej sprzyjających okolicznościach, pozbawiając bohatera pomocy ze strony oszukanych osób. Niekiedy trafia się szczególnie ciężki wybór, gdy w grę wchodzi ocalenie jednego istnienia kosztem drugiego. Potęguje to atmosferę końca świata i beznadziei do tego stopnia, że razem z Lee chwytamy się każdego rąbka nadziei i nawet najmniejszy pozytyw urasta do rangi prawdziwego daru od losu.
KONCERT NA EMOCJACH
Narracja, postacie i sposób poprowadzenia wydarzeń to absolutne mistrzostwo – The Walking Dead do samego końca uderza w struny emocji, znajdując finał we wspaniałym, chwytającym za serce zakończeniu. Czyni to tak doskonale, że mnóstwo silących się na powagę tytułów wypada przy nim po prostu niedojrzale – to prawdziwy, growy dramat podzielony na pięć aktów, w niczym nie ustępujący najlepszym telewizyjnym czy kinowym widowiskom dowodząc, że gry już dawno dorosły do tematyki egzystencjalnej, odcinając się od prostej arcadowości. Geniuszu należy również upatrywać w jej przystępności – nie musisz lubić przygodówek czy kochać truposzy, by zostać wciągniętym przez rewelacyjny scenariusz. W zasadzie trudno wskazać w całym pierwszym sezonie (powstanie kolejnego przesądzono już dawno temu) jakiś słabszy epizod – każdy niesie ze sobą jakąś treść, różne natężenie akcji, w intrygujący sposób popychając do przodu fabułę. Jednymi z ciekawszych momentów są spotkania z nowymi osobami – trzeba wziąć pod uwagę ich różnorakie nastawienie, a przede wszystkim interesy, bo nie wszyscy są kryształowi i kryją w sobie jakieś mroczne sekrety.
37-LETNIE DZIECKO
Warstwy fabularnej dopełnia znakomite aktorstwo dodające postaciom autentyczności. Obsada The Walking Dead wraz z rewelacyjnie odegranym Lee na czele sprawia, że zastąpienie ich rodzimymi aktorami wyrządziłoby tytułowi ogromną krzywdę. O kunszcie zatrudnionych osób najlepiej świadczy postać Clementine, której głosu użycza Melissa Hutchison mająca… 37 lat. Kto ją słyszał w akcji ten wie, a kto nie, niech mi uwierzy – mało kto by się domyślił tak ogromnej różnicy wieku. To doskonale podkreśla, że dubbing znacznie różni się od tradycyjnego aktorstwa i wymaga ogromnego talentu w jednym jedynym aspekcie. Tymczasem nasi polscy dystrybutorzy żyją w przekonaniu, że obsada powinna się składać z celebrytów (błeeeeh) i znanych ze szklanego czy srebrnego ekranu artystów zamiast osób faktycznie uzdolnionych w tej kwestii (no dobra, wyłączam tutaj Jarosława Boberka, Jacka Rozenka i kilka innych chlubnych wyjątków). Od katuszy uchronił nas także brak polskiego wydawcy – The Walking Dead jest póki co rozprowadzane u nas wyłącznie cyfrowo, zaś zbiorczym, pudełkowym wydaniem wraz z kolekcjonerskim zawierającym komiksy cieszą się wyłącznie zachodni gracze. Tym samym rodzimy miłośnik elektronicznej rozrywki był skazany na angielską wersję językową i choć popieram uczenie się obcych, najlepiej robić to przy akompaniamencie znajomych ogonków. Na szczęście z pomocą pospieszyli fani, a konkretnie załoga serwisu Graj Po Polsku, przygotowując darmowe, znakomite łatki spolszczające. To niezmiernie istotne w produkcji kładącej tak wielki nacisk na historię.
IDZIE NOWE PRZYGODÓWKOWE
Z ust Rona Gilberta, twórcy m.in. legendarnego The Secret of Monkey Island padły pochlebne słowa pod adresem The Walking Dead, podkreślające zasługi tytułu dla zainteresowania przygodówkami szerszego grona graczy. Równocześnie warto zauważyć, iż dzieło Telltale Games nie jest klasyczną do bólu demonstracją gatunku point & click. Zagadki jak najbardziej tutaj istnieją, lecz są niezwykle proste, logiczne i nie ma mowy o działaniu metodą prób i błędów, by za pomocą słonia zatankować samolot. Czasami pojawiają się wtręty zręcznościowe związane m.in. ze strzelaniem do zombiaków czy trafianiem w konkretny punkt, ale nie ma ich tyle, by odrywały od najsmaczniejszego kąska, czyli fabuły – zamiast tego po prostu rewelacyjnie ją uzupełniają, budując atmosferę ciągłego zagrożenia i osaczenia grupki ocalonych przez bezlitosne, niepowstrzymane hordy zombie, jak również żywych, u których apokalipsa skatalizowała ujawienie się najgorszych cech osobowości. Owszem, to nadal przygodówka, lecz bardzo nowoczesna i przystępna (zwłaszcza w standardowym trybie z podpowiedziami), więc nie ma tutaj mowy o tłumaczeniu „nie zagram, bo nie lubię tego typu rozrywki”.
FINAL DESTINATION
Co najlepsze, cel-shadingowa, dość komiksowa oprawa wcale nie ujmuje powagi tytułowi, a wręcz przeciwnie – maskując techniczną prostotę pozwala się skupić na elementach najistotniejszych. Równocześnie trudno odmówić talentu projektantom – lokacje i postaci wyglądają znakomicie, świetne wrażenie robi także ich mimika. Do czego się zatem przyczepić? Do niczego innego, jak reklamującego grę hasła „Historia zależy od tego, jak grasz”. Można by się spodziewać, że podjęcie innej decyzji w kluczowych momentach przełoży się nieliniowy charakter wydarzeń – tymczasem jest to tylko sprytna iluzja. Doprowadziłoby to The Walking Dead to sporej liczby wariantów, których przerobienie i zaimplementowanie w grze w krótkim czasie dzielącym wydawanie kolejnych epizodów najpewniej tragicznie odbiłoby się na jakości. W związku z tym scenariusz jest z góry ustalony i niezmienny – traficie tam, gdzie macie trafić, a jeśli komuś pisana jest śmierć, to nie oszuka przeznaczenia. Generalnie wszelkie odstępstwa zachodzą jedynie na płaszczyźnie relacji z innymi ocalonymi, zaś niesnaski mają paskudny zwyczaj wracać bumerangiem w najmniej odpowiednich momentach, toteż jeśli poszukujemy nieliniowości, to właśnie tutaj – czasem ktoś za nami pójdzie, innym razem się wypnie, jak to w życiu. Dodatkowo na koniec każdego z ok. 3 godzinnych odcinków wyświetlane są statystyki dotyczące najważniejszych wyborów – jaki procent graczy wybrał identycznie. Poza kilkoma przypadkami zauważyłem, że panuje dążenie do zachowania człowieczeństwa, lecz bez porywania się na zbędne ryzyko. Wnioskuję również, że tylko nieliczni wrócili do The Walking Dead dokonując innych wyborów, albowiem wymusza to postępowanie wbrew sobie i dotyczy w zasadzie każdej nieliniowej, skupionej wokół moralności produkcji. Być może się mylę, ale nie potwierdzę bądź obalę swej teorii achievementami – te są przyznawane za ukończenie poszczególnych rozdziałów bez względu na sposób gry, dzięki czemu dzieło Telltale Games to bodaj najłatwiejszy tegoroczny „calak” do zdobycia.
MAŁO GRY W GRZE?
Kolejny argument przeciwko The Walking Dead to „mało gry w grze”. Lekkość i nienachalność samego gameplaya sprawia jednak, że nie odrywamy uwagi od rzeczy najistotniejszej – opowieści, by ta mogła jeszcze ciaśniej opleść nasze serca i umysły. Zamiast wytężania mózgownicy co zrobić, by rozprawić się ze szwendaczem zagrażającym dziewczynce Lee chwyta się rzeczy najprostszych, aby błyskawicznie ruszyć na ratunek jej tudzież innemu potrzebującemu. Świat gier zna już podobne przypadki poświęcenia skomplikowanej mechaniki na rzecz historii, jak choćby Fahrenheit czy Heavy Rain, gdzie również faktyczna rozgrywka toczyła się na płaszczyźnie wyborów, a nie zaś biegania od jednego przeciwnika do drugiego. Otrzymujemy w ten sposób coś w rodzaju interaktywnego filmu, podatnego na nasze działania, podczas gdy siedząc w kinie bądź przed telewizorem możemy jedynie bezsilnie obserwować rozwój wydarzeń. W tym rozumieniu The Walking Dead jako gra przewyższa responsywnością dowolny film i serial. Toteż nie uznaję skromnej mechaniki za istotną wadę – jest wymagana, by zbudować akurat taką narrację.
Za wadę natomiast uważam pewien czasowy rozdźwięk pomiędzy niektórymi epizodami – np. pierwszy i drugi dzielą 3 miesiące, w trakcie których grupa zostaje poszerzona o nowego członka. Skąd się wziął? W jakich okolicznościach dołączył? Wywoływanie u gracza dysonansu i wrażenia, że coś przegapił negatywnie wpływa na immersję ze światem przedstawionym.
„LECZ ZAKLINAM – NIECH ŻYWI NIE TRACĄ NADZIEI”
The Walking Dead wynosi growe opowieści na nowy, wyższy poziom dowodząc, że z bezmyślnymi truposzami wcale nie musi iść w parze równie głupia rozgrywka. To prawdziwy czarny koń tegorocznych zestawień, który przebojem wdarł się na szczyty. Aż dziwnie mi to pisać, ale jedne z najbardziej "żywych" postaci w grach znalazłem w tytule z zombiakami. Gorąco polecam!
PLUSY:
MINUSY:
Jeśli ktoś ma ochotę śledzić mnie na Twitterze, zapraszam tutaj: https://twitter.com/guy_fawkes_gt
Zapraszam również do mojej strony na FB, gdzie zamieszczam wszystkie linki do publikowanych przeze mnie treści i ciekawostki: http://www.facebook.com/GuyFawkes88