Pierwszy epizod Burial at Sea skończyłem udzielając kredytu zaufania drugiej części. Nie był porywający ani innowacyjny, mieszcząc się w kategoriach solidnego rzemiosła, ale budził nadzieje, że finał rzeczywiście okaże się WIELKI. I teraz spokojnie mogę stwierdzić, że taki jest – rewelacyjny, klimatyczny, pomysłowy, a jednocześnie mocny i dosadny. Idealna kropka nad bioshockowym „i”, fenomenalne pożegnanie wspaniałej marki, jak i słynnego studia dowodzonego przez samego Kena Levine’a.
ATLAS BEZ CHMUR
Po silnych emocjach wywołanych przez zwieńczenie poprzednika, recenzowany dodatek rozpoczyna się totalnym kontrastem: zamiast zatęchłego podwodnego miasta wypełnionego oszalałymi genofagami, funduje odbiorcy paryską sielankę. Stolica Francji szczególnie przypadła Elizabeth do gustu podczas wojaży dzięki wyrwom, stąd też nie ma w tym nic dziwnego. No może poza ciepłą atmosferą przyjaźni i miłości, niemal żywcem przeniesioną z Disneyowskich filmów animowanych, włącznie z motywem przysiadającego na palcu ptaszka, by rozkosznie poćwierkać, którą to nagle rozjeżdża walec transformacji w ponury, wrogi świat. Mija kilka chwil i dziewczę ląduje w Rapture, tuż po finale Episode One. Powstrzymam się od omawiania szczegółów, w każdym razie Elizabeth wchodzi w układ z samym Atlasem, oferując pomoc w powrocie skazańca i jego popleczników do reszty miasta, jeszcze nie trawionej rozkładem. Tym samym dostajemy spoiwo łączące nie tylko oba DLC, lecz również Infinite i pierwszego BioShocka. Episode Two udziela odpowiedzi na mnóstwo pytań trapiących fanów od pamiętnej katastrofy samolotu z Jackiem na pokładzie dowodząc, że najważniejsze wydarzenia z uniwersum stanowią ciąg przyczynowo-skutkowy. Jednocześnie rozjaśnia sporo kwestii pobocznych, jak choćby kwestię Big Daddych (moim zdaniem trochę niepotrzebnie, bo lepiej było zostawić pewne kwestie niedopowiedziane), a przede wszystkim pozwala odżyć wspomnieniom, prezentując znajome miejsca, a nawet wydarzenia. Pamiętacie może doktora Suchonga przybitego wiertłem do stołu w swojej klinice? Teraz dowiecie się, jak doszło do tego tragicznego wypadku, której ofiarą padł naukowiec dotychczas znany jedynie z dzienników audio. Reasumując, EP2 to potężna dawka fanserwisu, opleciona wokół interesującego wątku – wciąż w centrum zainteresowania pozostaje Sally, Little Sister z EP1, lecz realia są już totalnie inne. Także dla samej Elizabeth.
STEALTH ART DECO GAME
Drugi epizod sprowadził nadczłowieka do parteru – dziewczyna traci całą swoją moc i wiedzę o wydarzeniach i powiązaniach między wymiarami, stąd gracz tym lepiej podziela jej perspektywę, czując się zdezorientowany, skonfundowany, a wreszcie zaszczuty. Booker był typem twardziela, ładującego się w sam środek strzelaniny, lecz krucha Elizabeth nie może sobie na to pozwolić. Spowodowało to ogromne zmiany w samej rozgrywce, przekształcając ją w skradankę. Arsenał broni i plazmidów zredukowano, głównie do pomocnych w ataku z zaskoczenia. Podstawowe oręże to teraz lotochwytak i kusza, wsparte dojącym Ewę Podglądaczem, pozwalającym widzieć przez ściany, a nawet stać się niewidzialnym. Już Episode One podkreślało zalety cichego zdejmowania przeciwników, ale kontynuacja znacząco rozbudowała ten rodzaj rozgrywki. Pojawiły się różne rodzaje bełtów – od usypiających po odwracające uwagę, a zachowanie dyskrecji ułatwiają szyby wentylacyjne i haki; dla utrudnienia te drugie lubią skrzypieć, a stąpanie po potłuczonym szkle stawia pobliskich wrogów na nogi. Eksploracja oczywiście, jak to w BioShockach, popłaca, aczkolwiek tym razem należy podejść do niej ostrożniej, bo grupa zwyrodnialców stanowi już ogromne zagrożenie – zwłaszcza, że np. Komory Witalne pojawią się w podwodnym mieście trochę później. Dzięki temu kostniejący już gameplay zyskał drugą młodość i zmusza do kombinowania. Kierowanie Elizabeth to także doskonała okazja do wprowadzenia mini-gierki z wytrychami, przypominającej nieco tę z pierwszych części serii Splinter Celli, choć szczerze mówiąc z radością przywitałbym powrót Pipe Manii przy hakowaniu, którego oczywiście też tu nie znajdziecie. Przy okazji warto dodać, że praktycznie wszystkie różnice związane z fundamentalnymi kwestiami pomiędzy starymi BioShockami, a tegoroczną wyprawą do Rapture zostały odpowiednio wyjaśnione – jeśli nie dosłownie, to za pomocą odpowiednej dekoracji przemierzanych lokacji. Tu reklama, tam zapiski naukowców i od razu wiadomo, dlaczego np. w 1958 roku plazmidy zażywano doustnie, niczym wigory w Columbii.
„HE WORKS HARD… BUT PLAYS HARDER”
Finałowy epizod góruje nad poprzednikiem pod każdym względem, począwszy od historii – zagmatwanej, ale jednocześnie z wolna dopasowującej kolejne elementy układanki. Potem wspomnianymi już zmianami w rozgrywce, których BioShock ewidentnie potrzebował i to tym bardziej, że gracz wciela się w Elizabeth. Wreszcie żywotnością – zajmuje w przybliżeniu dwa razy tyle, co pierwsza część, czyli ok. 5-6h. Naturalnie spora w tym zasługa charakteru gameplaya, choć swoje robią też rozleglejsze lokacje – nawet po Rapture możemy się swobodniej przemieszczać (oczywiście w ramach dostępnej partii metropolii), a zdarzy się też okazja na chwilę je opuścić. Zresztą obojętnie, gdzie akurat się znajdziemy, bo jak okiem nie sięgnąć, jest co podziwiać. Cudowny artyzm, z jakim zaprojektowano oba miejsca wciąż gra w swojej własnej lidze. Trudno winić projektantów DLC za brak znaczących nowości w tym względzie i bazowanie na już istniejących elementach, bo przecież wracamy na stare śmieci; aczkolwiek samo utrzymanie tego niepowtarzalnego klimatu wymagało mnóstwo pracy, co widać. W pamięci utkwiła mi szczególnie Akademia Lwa Ryana, mająca za zadanie wychowywać latorośle na pracowitych obywateli miasta, od małego zaszczepiając nienawiść do ludzi wyłącznie żerujących na cudzym dorobku. Dla kontrastu znalazło się też miejsce dla przybytku cielesnych rozkoszy, wypełnionego stosownymi czasopismami i afiszami, reklamującymi konkretnych „usługodawców”. Czy żądne wrażeń kobiety leciały na umięśnionych striptizerów z „drilldami”, zrzucających z siebie części kombinezonu Bid Daddy’ego…? Z pewnością, bo wystarczy sobie wyobrazić, jak znakomicie pasuje tu hasło: „Who’s your daddy?”.
BURIAL AT SEA POZNAJE SIĘ NIE PO TYM, JAK SIĘ ZACZYNA, TYLKO JAK KOŃCZY
Burial at Sea – Episode Two to modelowy przykład jasnej strony DLC, odwołującej się do czasów świetności pudełkowych rozszerzeń. Tchnął powiew świeżości w wyświechtany już gameplay udowadniając przy okazji, że mission pack nie musi dostarczać wyłącznie nowej porcji mięcha armatniego. EP2 szokuje, zastanawia, zmusza do refleksji, a przy tym doskonale spaja BioShockowe uniwersum sprawiając, że pamięć o Irrational Games nigdy nie zostanie, nomen omen, pogrzebana.
Trailer premierowy BioShock Infinite: Burial at Sea - Episode Two / youtube.com/user/IrrationalGames
Jeśli ktoś ma ochotę śledzić mnie na Twitterze, zapraszam tutaj: https://twitter.com/guy_fawkes_gt
Zapraszam również do mojej strony na FB, gdzie zamieszczam wszystkie linki do publikowanych przeze mnie treści i ciekawostki: http://www.facebook.com/GuyFawkes88