Pewnemu mężczyźnie nagminnie zdarzało się mylić przedmioty. W miejscu jednych widział zupełnie inne niż pozostali. Pomyłki były tak absurdalne, że nikt nie brał ich na poważnie. Ludzie sądzili, iż mężczyzna ma dziwne poczucie humoru. Dla własnego spokoju postanowił pójść do okulisty, ten zaś nie stwierdził żadnych zaburzeń na poziomie wzroku. Skierował go jednak do neurologa. Tam wszelkie badania wypadły pomyślnie. Lekarz poprosił mężczyznę, by się ubrał. Po chwili lekarz spostrzegł, iż jego pacjent nie założył jednego buta i ma bosą stopę. Lekarz zaproponował pomoc. Pacjent usłyszawszy, że brakuje mu buta, zaczął gorączkowo się rozglądać. Wskazał na swą stopę i zapytał - „to jest mój but, prawda?”. Oszołomiony lekarz uświadomił pacjenta, że wskazuje stopę, zaś but leży na podłodze, mężczyzna skwitował – „och! A myślałem, że to moja stopa!”.
Kiedy byłam małą dziewczynką i rodzice czytali mi bajkę o Czerwonym Kapturku, mój umysł nie mógł pojąć, dlaczego mama Czerwonego Kapturka jest taka... nieodpowiedzialna. Każe iść Kapturkowi przez ciemny las do chorej babci. Nie mogły iść razem? Która z mam puściłaby własne dziecko prosto w otchłań mrocznego lasu? Bo to, co spotkało Kapturka, ewidentnie było winą matki. Nigdy moimi wątpliwościami nie podzieliłam się z rodzicami, ale doskonale wiedziałam, że moi by tak nie postąpili. Kapturek miał po prostu wyrodną matkę. I mimo happy endu, zawsze czułam niesmak. Nie sądziłam jednak, że przyjdzie mi się zmierzyć z tą historią raz jeszcze w nieco innej odsłonie, będąc już nieco starszą. Mowa tutaj oczywiście o The Path.
Scenariusz australijski: Poznałeś dziewczynę - jest ładna i mądra. Po udanej randce jedziecie razem do niej do domu. Dziewczyna otwiera drzwi, a tam pies. Jej pies. Witają się czule, ona smyra go po brzuszku, wtula się w futrzastą głowę. Wszystko okej, tylko dlaczego widzisz tego psa jako kolesia w przebraniu psa?!
Scenariusz amerykański: Nie jesteś zadowolony ze swojego życia. Prawdę mówiąc - masz go dosyć. Gdy już udało Ci się stworzyć satysfakcjonujący list samobójczy, sięgasz po tabletki i przygotowujesz sobie zabójczy koktajl. Układasz się wygodnie na łóżku i czekasz. Czekasz, czekasz i nic. Słyszysz irytujący motocykl sąsiada, słyszysz awanturę w domu obok... gdzie jest słodka śmierć?! Rano jest jeszcze gorzej. Miałeś skończyć swój żywot - kolejna rzecz na liście, która Ci się nie powiodła. Słyszysz pukanie - otwierasz drzwi, a tam Twoja urocza sąsiadka błaga, byś zajął się jej psem. Godzisz się. Stajesz twarzą w... twarz z psem, a może raczej z kolesiem w kostiumie psa.
Co byś zrobił, gdyby któryś ze scenariuszy przytrafił się Tobie? Nie wiesz? Obejrzyj Wilfreda (uwaga, malusieńkie spoilery, ale nieznaczące dla fabuły).
Nie jestem do końca przekonana, czy Botanicula jest grą. Moim zdaniem to swoiste dzieło sztuki, gdzie element samego „grania” pozwala brnąć w głąb fabuły tylko po to, by móc nacieszyć oko kolejnymi obrazami. W Botaniculi niewątpliwie do czynienia mamy z fantastycznym popisem wyobraźni twórców względem wykreowanego świata, gdzie każdy szczegół ma olbrzymie znaczenie. Ale... od początku.
Powszechnie wiadomo, że najgroźniejszymi z wirusów nękających ludzkość są idee. Rozprzestrzeniają się zaskakująco szybko, infekując podatne jednostki. Ci, którzy boją się choroby, powinni od razu przerwać czytanie, gdyż będę namawiać przegorąco do zarażania się na masową skalę. Tych odważnych zapraszam do dalszej lektury - poznajcie TEDa.