Przedwczoraj razem z gadającym widelcem pichciłem wielką rzepę w jeszcze większym garze. Wczoraj parkowałem skuterem na dachu jednego z wieżowców obok Empire State Building New Donk City Hall, podczas gdy uliczni muzycy – ludzie bardziej ludzcy od Mario – kilkadziesiąt metrów niżej umilali mi tę czynność pierwszej klasy jazzem. Dzisiaj grałem w plażową siatkówkę z wąsatymi ślimakami w nadmorskim kurorcie. Totalny miszmasz. Wyobrażacie sobie, żeby z tak niepasujących do siebie klocków dało się zbudować w miarę spójne, budzące sympatię gracza uniwersum? Trochę ciężko. A jednak, Super Mario Odyssey jakimś cudem to się udaje.
To miała być cudowna historia o czystej miłości. Pierwszy opublikowany zwiastun szarpnął w moim sercu za strunę, która już nigdy miała nie być poruszona. Stado pojazdów przeróżnej maści, od zwinnych motocykli, przez skoczne buggy, po obudowane żelastwem terenówki. Otwarte plenery gdzieś na pograniczy cywilizacji oraz dziczy, z licznymi przewyższeniami i spadkami, stwarzające okazję do wzbijania się w przestworza maszynami, które bynajmniej nie zostały stworzone do latania. Totalna orgia destrukcji, gdy wszystkie te pojazdy zaciekle walczą ze sobą o każdy metr drogi. Energetyczny kawałek zespołu The Heavy bijący z głośników. You made me a believer – śpiewałem razem z wokalistą, wierząc, że Onrush przywróci chwałę arcade racerom. W końcu nosił wszelkie znamiona duchowego spadkobiercy serii Motorstorm! Kolejne publikowane materiały zdradzały, że być może gra nie będzie tym, czego się spodziewałem, ale wolałem zignorować te sygnały. Oh I know I know I should have seen the sign. W końcu, gdy położyłem ręce na grywalnej becie*, coś bardzo boleśnie ścisnęło mnie w klatce piersiowej i nie pozostało mi nic innego, jak zacytować słowa refrenu. What happened to the love?