Avengers na Dzikim Zachodzie - recenzja Siedmiu wspaniałych - eJay - 24 września 2016

Avengers na Dzikim Zachodzie - recenzja Siedmiu wspaniałych

Zasady tworzenia rimejków są powszechnie znane. Najpierw trzeba dostosować fabułę do nowych realiów, najczęściej takich, które są pożądane przez widzów. W obsadzie musi się znaleźć także aktor z absolutnego topu. Na deser, remake powinien być bardziej efektowny niż jego oryginał. Jakie jednak mieć oczekiwania, gdy do kin wchodzi...remake rimejku sprzed ponad 50 lat?

Próba Antoine Fuquy pokazuje jednak, że do zrobienia udanego filmu wystarczy żelazna konsekwencja i szacunek do materiału wyjściowego. W skrócie – bez kombinowania, dostarczamy ci produkt uszyty na miarę naszych czasów.

Fuqua przy okazji Siedmiu wspaniałych (pozwólcie, że dalej będę posługiwać się skrótem M7) po raz kolejny udowadnia, że jest dobrym rzemieślnikiem. Dzięki sprawnej reżyserii M7 potrafi utrzymać zainteresowanie tym, co dzieje się na ekranie. I choć nie ma tutaj takiej ilości humoru oraz akcji jak przy innych wysokobudżetowych produkcjach, to jednak seans mija w błyskawicznym tempie. Na dodatek wszystko po prostu ładnie wygląda, a krajobrazy amerykańskiej prerii w oku kamery Mauro Fiore prezentują się zjawiskowo.

Dużo dobrego wprowadza także Denzel Washington, którego bohater jako jedyny posiada podwójną motywację do wykonania zlecenia obrony małego miasteczka. Przy czym, nie należy tutaj szukać jakiegoś drugiego dna czy przesadnej rozbudowy samej postaci – kilka faktów z jego życia przedstawiono za pomocą paru linijek tekstu. Stawką mogła być wyłącznie kasa (której symbolem jest złoto z pobliskich kopalni), ale na szczęście powodów rozpierduchy jest więcej.

Cała ekipa to wypisz-wymaluj westernowa wersja Avengers. Przewodzi jej najszlachetniejszy łowca nagród, który dba o prawidłowe relacje w grupie (Kapitan Ameryka). Atmosferę rozluźnia lowelas-hazardzista (Tony Stark), a spotkany w trakcie fabuły zarośnięty tropiciel przeistacza się w trakcie pojedynków w bestię z toporkiem (no wiecie..taki Hulk). Jest jeszcze Azjata posługujący się nożami, Indianin z łukiem (Hawkeye malowany!) i Meksykanin, który dostaje szansę przejścia na jasną stronę mocy w zamian za pomoc (Loki). Na osobną wzmiankę zasługuje postać grana przez Ethana Hawke, która miała chyba największy potencjał z całej siódemki – weteran o umiejętnościach snajperskich, z powojenną traumą. Niestety, przez pędzącą fabułę Pan Goodnight staje się bohaterem daremnym, z jeszcze bardziej daremnym comebackiem.

To co najważniejsze w westernie, czyli strzelaniny i pojedynki, robi robotę i działa na korzyść. Każda seria z rewolweru ma swoje uzasadnienie, a kilka sekwencji z wymianą ognia robi naprawdę dobre wrażenie. Należy jednak pamiętać, że w realiach Dzikiego Zachodu walki są dość krótkie, aczkolwiek intensywne. Przoduje w tym zwłaszcza Denzel, który posyła do grobu nawet kilku przeciwników naraz. Finałowa bitwa o miasteczko to z kolei prawdziwe ciasteczko. Parametr „body count” w trakcie tych 25 minut przekracza wartość 200 :)

M7 to remake, który ma kilka dużych wad, choćby związanych ze szczątkowymi interakcjami między tytułową siódemką najemników. Sceny akcji sporo jednak nadrabiają, są ładnie nakręcone i angażujące. W żadnej sekundzie Fuqua nie traci ostrości na bohaterach. I to właśnie powoduje, że produkcja dostaje ode mnie 6 oczek. Pół punktu dodatkowo za soundtrack Jamesa Hornera, dla którego było to ostatnie dzieło przed tragiczną śmiercią.

OCENA 6,5/10

eJay
24 września 2016 - 18:41