W ostatni weekend miałem przyjemność uczestniczyć w nocnych maratonach ENEMEF, które były organizowane przez sieć kin Helios. Była to jak pewnie wielu z was wie wersja horrorów z faktu zbliżającego się Halloween. Od godziny 22:00 miałem okazję zobaczyć 4 filmy, które akurat były w repertuarze Multikina. Najbardziej jednak skupiłem się na "Diabelski Młyn" oraz "Kiedy gasną światła" gdyż te najbardziej zasługiwały na uwagę. Poza tym były jeszcze "Summer Camp" i "Widzę, widzę".
Ten film nie ma fabuły tak samo jak trailer w serwisie Youtube nie ma kompletnie sensu. Albo może tam fabuła jest, a ja nie dostrzegłem jej między alegoriami do piekła pomieszanymi z oklepanymi schematami wielu innych horrorów, które występują na tym świecie. Tutaj nawet ekipa i aktorzy nie są warci wspomnienia, ale jak przeczytacie dalej pewnie zrozumiecie dlaczego.
Aby wam nie spoilerować co dzieje się w filmie powiem to najprościej jak to tylko możliwe. Macie grupę turystów i jednego gapowicza, którzy wybierają się na wycieczkę po malowniczej, pięknej Holandii szlakiem młynów. Niby nic się nie dzieje do momentu, gdy zapada północ. Wtedy przez ponadprogramowy postój nasi bohaterowie znajdują się nie wiadomo gdzie, a znikąd pomocy. Wtedy natrafiają na tajemniczy młyn. Legenda głosi, że młynarz sprzedał swoją duszę diabłu. A gdzie znajdują się nasi bohaterowie? Właśnie przy tym jedynym, konkretnym, przeklętym młynie.
Nie wiem kiedy, ale zdaje się, że ktoś dawno temu powiedział, że złota zasada przeżycia w wypadkach takiego zagrożenia to trzymać się razem. Ale oczywiście kto by słuchał dobrych rad? W tym właśnie momencie zaczyna się piekło. Tak dobrze czytacie – Piekło. Odgrywa ono tutaj dość ważną rolę. Potem wszyscy nasi bohaterowie zaczynają umierać w kolejności można powiedzieć, że losowej. Wspomniałem wcześniej o piekle, prawda?
Wyobraźcie sobie, że wasza śmierć i to jak bardzo brutalna jest, spowodowane jest tym jaki grzech popełniliście. To chyba jedyny dobry pomysł poza muzyką i dosłownie dwoma dobrymi ujęciami mieli autorzy tego "horroru", bo ja określiłbym to tylko jednym zdaniem: "Masakra w młynie", a tak tłumaczy na język polski tytuł tego filmu. Normalnie dałbym 1/10, ale z faktu, że ten film ratował się dosłownie momentami to dostaje ode mnie jeszcze to 0,5. Więc ogólna ocena to 1,5/10. Jeśli znajdzie się tutaj jakiś fan shlasherów to podziwiam go, że będzie bronić takiego gniota.
W tym miejscu wreszcie przyjemnością jest napisać o scenarzyście tej produkcji, ponieważ jest to Eric Heisserer. Jeśli ktoś z was wie kto to jest, to świadomość, że ma przed sobą dobry film nie jest mu obca. Stworzył on scenariusze do "Godziny – Wyścig z czasem" i przykładowo "Koszmar z ulicy Wiązów". Jednak na wielką pochwałę zasługuje tutaj też reżyser, który nie dość, że miał bardzo ciekawy pomysł na film to jeszcze doprawił go świetnymi aktorami.
Główną bohaterką filmu jest Rebecca (Teresa Palmer), którą poznajemy po upojnym zbliżeniu z jej partnerem u niej w mieszkaniu. Już od pierwszego momentu wydaje się być żywą postacią, która wydaje się silna z ukrytym wnętrzem. Jednak po chwili dowiadujemy się dlaczego jest powściągliwa wobec swojego faceta. Kiedy była jeszcze małym dzieckiem ją i jej matkę Sophie (Maria Bello), opuścił ojciec. Jedna z nich podniosła się, lecz starsza popadła w szaleństwo. Minęły lata, a Rebecca wyszła na ludzi. Jej problemy zaczynają się gdy jej młodszy brat (Gabriel Bateman), zaczyna mieć problemy ze snem, ponieważ nawiedza go pewna tajemnicza zjawa. Wtedy nasza Rebecca przypomina sobie, że i ją w przeszłości nawiedzała jakaś zjawa, która nazywała się Diana. Była tylko w ciemności, więc nie gaście świateł dzieci. W tym właśnie akcja filmu zaczyna się rozkręcać, ponieważ trzeba rozwiązać tajemnicę zjawy, która coraz bardziej zaczyna utrudniać bohaterom egzystencję. Okazuje się, że nasz zły charakter jest efektem tajemniczego eksperymentu, który lata temu przeprowadzono na Dianie, ponieważ choruje ona na dziwną odmianę choroby skóry i ma jakąś specjalną psychiczną zdolność. Ta umiejętność pozwala jej na wpływanie na ludzki umysł i naginanie woli jej ofiary.
Tutaj już skończę opowiadanie na temat fabuły, bo nie chcę byście wiedzieli, więcej, a uwierzcie, że ciężko mi się powstrzymać. Film od samego początku trzyma w niapięciu, co jest bardzo dużym plusem, ponieważ w porównaniu do wcześniej opisanego "Diabelskiego Młyna" to jest niebo, a ziemia. Dosłownie. Poza świetną grą aktorską, dobrą muzyką ten film chciało się oglądać i wiedzieć co będzie dalej. To jedyny film z tego całego "zestawienia", który mogę z czystym sumieniem polecić. Tu z przyjemnością jestem gotów postawić 7/10.
Trzeci film "Summer Camp" jest tak sterotypową mieszanką, że aż nie wiem od czego zacząć opisywanie go. Czwórka wychowawców przygotowuje się do przybycia swoich nowych podopiecznych na obóz letni, lecz nie wszystko jest gotowe. Nasi bohaterowie dopieszczają więc jeszcze kilka szczegółów, które są istotne by wszystko wypaliło.
Film Alberto Mariniego od samego początku obiecywał więcej niż dawał. Wyglądało jakby to miało zmienić się z czasem, lecz to wcale nie nastąpiło. Napisałem wcześniej, że w tym filmie pojawiają się stereotypy? Pozwolę sobie tutaj zacytować fragment innego tekstu. Idealnie opisuje myślenie masowego widza horrorów, które w praktyce są czymś zupełnie innym.
"Kto obejrzał choć dwa amerykańskie slashery, doskonale zna bohaterów "Summer Camp": przystojnego cwaniaczka (Andrés Velencoso) wypatrującego erotycznych podbojów, jego kolegę-okularnika (Diego Boneta), równą dziewczynę z sąsiedztwa (Maiara Walsh) i śliczną idiotkę (Jocelin Donahue), która na wycieczkę do leśnej dziczy zabiera trzy pary szpilek. Włoski reżyser nawet nie próbuje przełamywać gatunkowych schematów, a jego jedyną ambicją jest sprawne przeprowadzenie widza po ścieżkach, którymi wcześniej prowadzili go inni twórcy. "
Więc jeśli spodziewaliście się jakiegoś filmu, który jest czymś ponad wspomniane wyżej schematy to się przeliczyliście, ale nie mniej jednak był to film, który dało się obejrzeć. Mimo, że czasem dłużył się momentami to akcja rozwijała się odpowiednim tempem, ale film widzom się nie nudził. Dla mnie jedynym mankamentem był fakt, że język hiszpański był tam nie na miejscu i było go za dużo jak dla mnie. Oceniłbym ten film na takie mocne 4.5/10.
Przechodząc do ostatniego już filmu, który mogłem obejrzeć na ENMFie to "Widzę widzę". Przed napisaniem wam czegokolwiek na temat tego "dzieła" właczyłem sobie trailer w serwisie Youtube by sobie przypomnieć mniej więcej urywkami o czym był ten film. A teraz powiem to publicznie: Oddajcie mi cały ten czas spędzony w kinie, ale i także na oglądaniu traileru.
Film od samego początku sprawiał wrażenie jakby chronologia i sens nie istniały dla twórców. Już nasz Smoleńsk ma większy sens i nie robi z widza idioty. Wszystko było takie idealne, higieniczne, wszędzie zasady. Dwa idealni, pozytywni jak na swój dwaj bracia, którym można powiedzieć, że niczego nie brakuje. Jedyny problem to matka, która jest co tu dużo mówić psychiczna. Co chwila zakazy, kary za najmniejsze przewinienia i chodzenie jak na szpilkach by mamusi nic nie denerwowało. Oszaleć można. Otóż Lukas i Elias mają problem, ponieważ ich rodzicelka zmieniła się od czasu operacji, która właśnie ją odmieniła. Prawie cały czas widzimy ją z obandażowaną twarzą chcącą całkowitego spokoju i kontroli. Chłopcy stracili orientację czy to jest ich faktyczna mama czy jakiś potwór, a każdy wie jak działa wyobraźnia dziecka, bo to właśnie z ich poziomu widzimy całą sytuację. Nie widziałem w tym sensu, logiki. Pytając wielu ludzi po tym filmie opinia była zgodna, że niczego w tym filmie specjalnie nie ma. Jedyne za co można podziekować ekipie, która go robiła to niektóre ujęcia pól czy lasów. To jest jedyne co temu "horrorowi" wyszło na dobre. Jedna rzecz, na całość. Rozumiecie to? Jedna i nic więcej.
Gdzieś tam jeszcze momentami było widać, że twórcy starali sie by akcja rozkręcała się i faktycznie dążyła do czegoś większego, ale rozbijała się po chwili o następne sceny. Sceny, które niestety, ale nic nie wnosiły do całości. Jeśli szukaliście czegoś w filmie Severina Fiali oraz Veroniki Franz to przepraszam, ale nie ta sala kinowa. Nie ma sensu, pomysłu, życia. Jest tylko zlepek scen, które nigdzie nas nie prowadzą. A nie, czekajcie, prowadzą nas do końca tej tortury zwanej przez twróców "filmem z gatunku horrorów".
Uwierzcie mi, że pisząc to konkretne zdanie wreszcie czuję ulgę, bo "Widzę widzę" to film dla ludzi, którzy jak go obejrzą i będą chcieli to zrobić jeszcze raz, wtedy nazwę ich masohistami wobec samych siebie. Ocena...to chyba najzabawniejszy moment całości: Za ciekawe krajobrazy to z czystym sumieniem 0,5/10.
Jeśłi dotarłeś do momentu tego tekstu to gratuluję Ci wytrwałości, bo naprawdę i mnie było ciężko pisać o tym ostatnim filmie. Co do samego ENEMEF to nie mam nic do zarzucenia, bo całe wydarzenie przebiegało sprawnie i z przyjemnością było uczestniczyć w tak masowym oglądaniu horrorów z faktu zbliżającego się halloween. Ktoś gotowy i chce postraszyć po maratonie horrorów? :)