Od czasu do czasu dobrze jest obejrzeć ckliwy, prosty film, który sięga po banalne struktury po to by tylko wycisnąć odrobinę łez z widza. Takim dziełem jest z pewnością Ukryte piękno, czyli produkcja ukazana w kinie jakiś czas temu. Nie jest to jednak, w mojej opinii, kompletny „must see” dla każdego z Was. Raczej jeżeli chcecie spędzić popołudnie w kinie, bądź nie wiecie na co iść z drugą połówką (a ona chce koniecznie na komedie romantyczną) to Ukryte piękno wydaje się uczciwym kompromisem.
O co chodzi w filmie? Według mnie w dość ciekawy sposób potraktowano zaaranżowanie fabuły. Dostajemy główny motyw, utrata dziecka, który jest dość znany i oklepany. Tym razem twórcy serwują nam jednak bardzo odmienny sposób ukazania historii. Główny poszkodowany nie jest zostawiony sam sobie, a większość historii jest raczej opowiedziana z perspektywy ludzi wokół niego. Zbiega się to początkowo do trójki jego przyjaciół, którzy za wszelką cenę chcą pomóc. Zwiastun ukazuje całość w dość mistyczny sposób, jednakże już po obejrzeniu kilkudziesięciu minut, zaczynamy mieć co do tego wątpliwości. W końcu jednak nadnaturalność wraca.
Bardzo podobała mi się koncepcja ukazania pojęć abstrakcyjnych jak Czas, Miłość oraz Śmierć. Przez to jednak film jest wypełniony po brzegi przenośną, pompatyczną gadką, hasłami w dialogach, które mają „ukazać rąbek prawdy o życiu”. Kilka takich sentencji jest „zawsze spoko” w filmie. Można je ciekawie wkomponować w sytuację i dzięki nim nadawać puentę, jakąś uniwersalną mądrość przewodnią, czy chociażby dać widzowi kilka słów do własnej interpretacji. Niestety jednak ten film składa się z takich haseł, w wyniku czego widz dosłownie pływa w nich. Jeżeli kiedykolwiek zdarzyło się Wam czytać książkę filozoficzną to wyobraźcie sobie, że wyciągacie wszystkie „mądrości” oraz główne tezy z niej, a następnie układacie z tego 80% scenariuszu filmu. Tak mniej więcej prezentuje się Ukryte piękno. Gdyby ilość tych prawd dotyczących życia zmniejszyć kilkukrotnie wyszłoby to po prostu lepiej.
Obsada aktorska jest ściśle hollywodzka. Will Smith, Keira Knightley, Edward Norton, czy Kate Winslet. Kto z nich spisuje się najlepiej? Z tych gwiazd nikt. Will Smith gra dość drętwo, chociaż nie wiem, czy właśnie taki miał nie być. Kate oraz Keira zagrały bardzo przeciętnie, takie typowe 5/10. Natomiast Edward Norton w mojej opinii miał momenty, ale to może dlatego, że lubię tego aktora na ekranie. Nie jest on wybitny, ale bez przeszkód można patrzeć na jego grę. Najlepiej z nich wszystkich wychodzi Helen Mirren, czyli Brigitte, której nie kojarze z żadnej innej roli. Ciekawy wynik.
Fabuła prowadzi nas docelowo przez życie i zmiany jednego człowieka, jednakże tak naprawdę szybko dostrzeżemy, że także historie jego przyjaciół są równie ważne. Niestety jedna z nich wychodzi mocno na przód, a inna kryje się gdzieś i sprawia wrażenie jedynie umownej, składającej się wyłącznie z samotnych scen przed komputerem. Trochę szkoda.
Podsumowując, jeżeli chcecie zobaczyć coś ckliwego to nie zwlekajcie. Historia może nie jest górnolotna, ale przynajmniej odrobinę stara się wyjść z utartego już szlaku.
Ocena:
5/10