Siedząc kiedyś w kinie, kilkukrotnie natrafiałem na zwiastun filmu Lekarstwo na życie. Zapowiadało się nieźle. Horror, w którym nie ma straszaków, a narastające napięcie. Brak w nim głupiego zachowania aktorów, które niejako jest nieodłączną częścią podobnych produkcji. Powrót do korzeni? Czemu nie! Do tego doświadczony reżyser, którego głównie będziemy kojarzyć jako współtwórcę trzech pierwszych części Piratów z Karaibów. Zapowiadało się naprawdę nieźle. Ale czy tak wyszło? Przekonajcie się sami.
A więc jak wspomniałem, Verbinski usilnie chce stworzyć klasyczny horror i wydaje mi się, że w pewnym momencie zwiodło go to na manowce. Teraźniejsza publiczność chce czasem przyspieszyć. Ale po kolei. Fabuła. Mówiąc totalnie ogólnikami, poznajemy losy jednego z korposzczurów, który to pnie się po szczeblach kariery. Twórcy od razu rzucają w nas ciekawymi, acz dobrze znanymi oraz oklepanymi refleksjami dotyczącymi fałszywej ambicji oraz wspinania się po trupach w teraźniejszym życiu. Następnie, gdzieś tam między nimi pojawia się ponownie nasz bohater, otrzymujący niezwykłą misję sprowadzenia najwyższego z szefów z jego przedłużonych wakacji, gdzieś w ośrodku dla osób starszych w Szwajcarii. Wszystko wydaje się proste, jednakże po dotarciu na miejsce okazuje się, że wcale tak nie jest. Wielcy, podstarzali bogacze bawią się w swoim sanatorium w najlepsze, spędzając czas na sielankowych zabawach. Wszystko to, jak się okazuje, jest wyłącznie przykrywką dla pewnych mrocznych eksperymentów. Bohater ni to z chęci, ni to z przymusu zamierza rozwikłać tajemnicę.
Pierwsza część filmu jest naprawdę świetna. Świetna stylistyka bohaterów, pięknie przedstawione krajobrazy i to napięcie, które nie straszy, ale powoli, systematycznie zwiększa bicie serca. Klasyk horrorów w XXI wieku! Od samego początku dobrze widać, że reżyser się nie spieszy. Buduje klimat, napięcie, przedstawia bohaterów, miejsce oraz jego historię. Nie zdradza jednak od razu wszystkiego. Wszystko to, czego się dowiadujemy to jedynie szczątkowe informacje, więc resztę trzeba sobie samemu dośpiewać. Kiedyś w końcu pojawiło się moje znużenie wydłużanymi scenami. Dwie i pół godziny seansu to naprawdę kawał czasu. Wkrótce ogromny plusik dla filmu w postaci systematycznie budowanej akcji zaczął przeradzać się w minus. Cały system począł obracać się przeciwko twórcom, więc koniec końców w obrazie brakuje ikry, błysku w oku bohatera. Wdraża się narkotyczna senność, która dla późnych seansów może okazać się zgubna. Mimo to historie z przeszłości, jak i teraźniejsza są na tyle ciekawe, że interesują do samego końca. Szkoda tylko, że nie wytłumaczono niektórych niuansów, bądź pozostawiono nas w niebycie bez odpowiedzi.
Najlepszą częścią filmu były klatki, fotografie zrobione w taki sposób, że przykuwały uwagę widzów. Verbinski dobrze wiedział jak nadać wyrazu wodzie z lodem. Ta scena i dwie/trzy inne są moimi ulubionymi z całego filmu. Reżyser oraz kamerzysta nieźle się popisali. Interesujący jest również kontrast pomiędzy ośrodkiem oraz miastem poniżej. Całkowita zmiana przestrzeni, klimatu, rozrzedzonego powietrza w gęstniejący dym.
Jeżeli jednak chodzi o aktorstwo. Hmmm... Główny bohater nie za bardzo przypadł mi do gustu. W ogóle mu nie kibicowałem. Jakkolwiek udawanie korposzczura wyszło nieźle, tak wiele głupot oraz krążenie w kółko postaci, nie wyszło jej na dobre. Lockhart zachowuje się jakby był niedomyślny, ogłupiony. Za to znakomicie, w mojej opinii, wyszła rola Jasona Isaacsa. Czarne charaktery to jego atut i pokazał to już nie raz. A rola Volmera idealnie do niego pasuje.
Zakończenie akcji również miało swoje znaczenie. Nagle z narastającego napięcia wytworzyła się walka (niezbyt porywająca) dwóch postaci. Była dość przewidywalna, a pokazany „potwór” pod koniec nie wywołał we mnie pozytywnych emocji. Zniekształcone ciało odrobinę mnie zawiodło, ale to może po prostu kwestia tego, że sam wymagam niewiadomo czego z racji na dość częste obycie z grami wideo oraz wszelkiego rodzaju grafiką. Finał był ładną klamrą, która niestety, w mojej opinii, została zepsuta ostatnią miną Lockharta, czyli głównego bohatera. Roześmiałem się. Pomyślałem wtedy, że gdyby Harry Potter był zły, właśnie tak by wyglądał. Nie ukrywam, że nieco popsuło to końcowe wrażenie.
Podsumowując, Lekarstwo na życie to niezły film pełen ciekawych klatek, fotografii, kontrastów, ale także ze swoimi dość głupimi wadami oraz ze zbyt dużą chęcią trzymania się surowych zasad wytyczonych dawno temu. Dwie i pół godziny seansu dało się odczuć i gdyby ten czas nieco skrócono całość wyszłaby lepiej.
Ocena:
6/10