Moja historia gier platformowych - część 1 - GeneticsD - 21 lipca 2015

Moja historia gier platformowych - część 1

Początki gier video były ciężkie i mozolne, ale dzięki produkcjom platformowym, czyli tzw. platformówkom, udało się wszystko doprowadzić do dzisiejszego stanu. To od tych gier rozpoczął się cały rozkwit branży trwający po dziś dzień, a co za tym idzie to one doprowadziły do nieprawdopodobnie ogromnego zwiększenia rangi przemysłu gier jako jednej z gałęzi gospodarki, ciągnąc za sobą rozwój konsol oraz komputerów osobistych. Osoby, które miały styczność z tym przełomem należą do szczęśliwców, ponieważ to one na przestrzeni swojego życia fizycznie zetknęły się z samą genezą powstania. Ja niestety nie należę do tych osób, jednakże są tego także i plusy. Aktualny stan branży pozwala mi na zgłębianie początków poprzez granie w staroszkolne produkcje, a także fascynowanie się kolejnymi nowinkami technologicznymi. Kto wie, może przyszłe pokolenia nie będą już miały możliwości powrotu do przeszłości.

Patrząc z perspektywy innych gałęzi gospodarki, przemysł oparty na tworzeniu wirtualnej rzeczywistości jest młody i niedoświadczony, jednakże na tyle prężnie oraz niezależnie się rozwijający, iż można opowiadać o nim w nieskończoność. Ogromnym plusem dzisiejszych czasów jest fakt, iż na rynku występuje ogromna konkurencja pomiędzy twórcami z całego świata, a także wydawcami. Jak dobrze nam wiadomo to zjawisko doprowadza do wyścigu, którego wynikiem są coraz lepsze produkty. Cieszmy się zatem, że nikt nie posiada monopolu na rynku.

Do czego jednak zmierzam? Chciałbym Was w tym krótkim wstępie zaprosić do MOJEJ listy gier platformowych, które zapadły mi w pamięć szczególnie dobrze. Postaram się opisać każdą z produkcji skrupulatnie, nie pomijając żadnych ważnych elementów. Zostaną one podzielone na kilka różnych grup w zależności od roku wydania. Wszystkich gier jest łącznie trzydzieści. Można to nazwać moim TOP30, jednakże nie chcę tutaj stawiać na pudle jednych produkcji, a inne odrzucać gdzieś poza dwudzieste miejsce z tego względu, że każda z tych gier, KAŻDA, zasługuje na miano najlepszej. Związane są z nimi moje wspomnienia, których nie da się podzielić na lepsze, czy gorsze, zatem miejsce występowania potraktujcie jako sygnał w jakim okresie wydano grę, a nie jako ranking.

A więc nie ma co przedłużać! Zaczynajmy!

Rzut nr 1, czyli: Dzień dobry, świecie!

W pierwszej grupie znajdują się gry, które przebiły się przez gęstą dżunglę problemów, a następnie przetarły szlaki ostrą i długą maczetą. Jest to właściwy fundament, bez którego branża nie mogłaby zaistnieć. Postanowiłem, że przydzielę do niej jedynie określone tytuły. Jeżeli według Was pominąłem coś bardzo istotnego to z tego powodu, że sam po prostu nie miałem do czynienia z danym programem, ale pamiętajcie, że możecie podzielić się tytułem w komentarzach. Dla mnie jak i pozostałych czytelników będzie to świetna okazja do wdrożenia się w temat na nowo. Zatem przenieśmy się naszym wehikułem w lata 1981-1993.

Castle Wolfenstein

Jako pierwszy na scenę wstępuje Castle Wolfenstein z 1981 roku. Początkowo pojawiła się wyłącznie na komputer Apple II, jednakże 2 lata później wydano również wersję na PC z systemem DOS, a w kolejnym roku na konsole Commodore 64. Produkcja powstała oczywiście dla studia Muse Software, ale głównym pomysłodawcą oraz wykonawcą dzieła był Silas Warner, który przyłożył również swoją programistyczną rękę do kolejnej części pod nazwą Beyond Castle Wolfenstein.

Wspomniana przeze mnie gra, oprócz tego, że była platformówką, zapisała się do historii jako pionier gier typu stealth, czyli po prostu skradanek. Oczywiście jak przystało na początki branży, grafika nie jest zaskakująca, a kolejne plansze to po prostu inaczej ułożone cegiełki na tym samym czarnym tle. Wszystko wygląda archaiczne, jednakże takie miało być. Przed dokonaniem szybciej oceny sytuacji weźcie wgląd na fakt, iż już po samym wydaniu gra stała się hitem. Poza tym, gdyby nie podobała się rodzącemu się w bólach gaming'owi to nie byłaby wielokrotnie przerabiana na inne platformy gier, prawda?

Opisując pokrótce całą sytuację, która ma miejsce w produkcji, wyobraźcie sobie II wojnę światową. Tak, wiem. Sporo już gier było na ten temat, chociaż ostatnimi czasy trochę ich brakuje. Wcielamy się zatem w alianckiego szpiega do zadań specjalnych, który jest kimś pokroju Jamesa Bonda. Stanowi on fundament zwycięstwa nad III Rzeszą, jednakże w końcu zostaje złapany, a następnie osadzony w celi w zamku Wolfenstein, który przypadkowo jest główną siedzibą dowódców SS. Postępowanie hitlerowców można usprawiedliwić w jeden sposób: Może po prostu nie wiedzieli, kogo wprowadzają do środka? Abstrahując od tego, nasz współwięzień umiera, ale zostawia nam w spadku broń, Mausera M-98 oraz dziesięć naboi. Można rzec, że to niewiele skoro mamy stawić czoła całej armii, jednakże nasza misja nie polega na walce, a na inwigilacji. Skradamy się po zamku. Gra wskazuje tutaj na dowolność działania, co jest ciekawym zabiegiem. Istnieje możliwość znalezienia munduru SS, wtedy przeciwnicy tzw. podstawowi nic nam nie zrobią, ale elitarne oddziały Fuhrera już niestety tak. Od razu nas rozpoznają i nie ma zmiłuj. Albo szybko go wykończymy (Co nie jest łatwe.), albo czeka nas alarm, strzały, granaty, a w wyniku tego zgon. Można także lecieć na pałę i zabijać wszystkich, ale nie jest to raczej taktyka sugerowana przez twórcę, co od razu jest widoczne poniesieniem szybciej śmierci.

Jedną z najlepszych ciekawostek jest to, że gra wprowadziła pewną innowacyjność w postaci głosów wydawanych przez wrogów. Głównie są to okrzyki w języku niemieckim, które chociaż słabo nagrane i wprowadzone do gry, stwarzają pewien nastrój wrogości. Często podczas samej rozgrywki nie jesteśmy w stanie zrozumieć, co mówi dana postać, ale po spędzonych kilku godzinach jesteśmy w stanie odróżnić pojedyncze słowa przy niezbyt dobrej znajomości języka.

Każdy poziom Castle Wolfenstein jest tak ściśle zaprojektowany, iż należy tutaj wykorzystać sto procent skupienia oraz cierpliwości. W innym wypadku nawet nie próbujcie włączać tej gry. Jeżeli dobrze pamiętam, kiedy prowadziłem rozgrywkę nudziła mnie ona od samego początku. Ciągle umierałem, ale z racji na brak jakichkolwiek innych gier, pozostawałem przy tej i dzisiaj jestem z tego zadowolony, ponieważ ta produkcja ma swój specyficzny charakter. Im dłużej się w nią gra, tym bardziej się ona podoba. Dziwna to sytuacja, ale tak się stało. Już po pierwszym uruchomieniu moja reakcja była mniej więcej taka: Ja mam w to grać? Ale nudy. To już wolę odrobić zadanie z maty. Po miesiącu podchodzenia do dzieła, jak do rozżarzonych kamieni, w końcu się przekonałem. Wydaje mi się, że w obecnych czasach, kiedy istnieje ogromny wybór gier, po prostu odechciewa nam się grać w dany produkt, bo reklamy zachęcają nas do kupienia nowego. Wtedy rynek był pusty, więc grało się w to co było dostępne.

Prince of Persia

Kolejną grą, którą zamierzam Wam przedstawić jest Prince of Persia z 1989 roku, która ponownie jak poprzednia produkcja, była stworzona głównie przez jednego człowieka. Tym kimś był Jordan Mechner, który przyczynił się również do powstania wielu kolejnych produkcji o tej tematyce. Twórca nie poprzestawał wyłącznie na grach, ponieważ w 2010 roku na ekranach kin ukazał się film Książę Persji: Piaski Czasu, gdzie Mechner współtworzył scenariusz.

Gra zyskała ogromną popularność, dzięki czemu została wydana na wiele różnych platform. Początkowo był to Apple II, ale do całej listy w końcu dołączyli także Amiga, Atari ST, IBM PC, Macintosh, Game Boy, czy NES. Lista jest oczywiście o wiele dłuższa, jednakże już ta liczba powinna Wam zobrazować z jakim hitem mamy tutaj do czynienia.

Wątek fabularny produkcji jest raczej umowny i dopowiedziany przez wielu graczy, którzy na podstawie obserwacji oraz kilkukrotnego przejścia gry, są w stanie powiedzieć, co mogło być na rzeczy. Wiemy zatem, że zły Jaffar przejął kontrolę nad całą Persją pod nieobecność sułtana. Księżniczka Pesji, zakochana w głównym bohaterze gry, staje przed wyborem. Poślubić Jaffara albo zginąć. Na dodatek jej ukochany bezimienny zostaje pozbawiony broni i wtrącony do lochu. Jakby tego jeszcze było mało, mamy godzinę na wydostanie się z więzienia, zabicie Jaffara i uratowanie księżniczki. Sporo roboty jak na jedną godzinę, prawda? Tym bardziej kiedy nie ma się tyle cierpliwości, co kiedyś, a pułapki wydają się coraz to gorsze.

Jak wcześniej wspomniałem, aby ukończyć grę mamy równą godziną odliczaną w czasie rzeczywistym. Po drodze napotkamy wielu różnych przeciwników. Zaczynając od podstawowych przeciwników, którzy nie są skomplikowani do pokonania (ale jednak potrzebujemy broni białej). Różnią się oni między sobą kolorami strojów oraz ilością strzałek życia. Innymi, lepszymi przeciwnikami będą dwaj elitarni wojownicy, a także szkielet. Tego drugiego nie można (chyba) inaczej pokonać niż poprzez wrzucenie go w przepaść. Niestety, bądź stety głównym naszym wrogiem jest nasza własna cierpliwość. Mówiąc szczerze, kiedyś kiedy pogrywałem w tą grę zaczynałem ją wielokrotnie od początku i nie nużyła mnie tak bardzo. Rozpoczynanie ciągle od nowa danych poziomów było czymś normalnym, jednakże kiedy odpaliłem ją jakiś czas temu, wydawało mi się, iż rzucę komputerem, a klawiaturę zniszczę niczym pewien nastoletni chłopak na starym filmiku z serwisu YouTube. W tym momencie nie jestem pewien, czy straciłem już cierpliwość, czy może współczesne produkcje zmieniły moje postrzeganie dobrej gry, chociaż, nawiasem mówiąc, Wiedźmin 3 na najwyższym poziomie to droga przez mękę, a jednak gram. A więc jakie jest wytłumaczenie?

Równie dobrze pamiętam, że kilkukrotnie ukończyłem grę, jednakże tym razem nie byłem w stanie. Każdy kolejny błąd uruchamiał we mnie potok słów, który z pewnością można zaliczyć do szewskiej pasji, a więc cytować nie będę.

Prince of Persia zapisało się również w historii gier video z uwzględnieniem interesującej innowacji. Twórca uzyskał ogromną (jak na tamte czasy) płynność animacji ruchów postaci, dzięki metodzie rotoskopii, czyli ręcznemu przerysowywaniu obrazu klatka po klatce. Żmudna i długa praca, ale jesteśmy pewni, że z pewnością opłacało się.

Podsumowując moje ostatnie podejście do gry: Nie pokonałem Jaffara! Nie pocałowałem księżniczki! Nie zostałem księciem Persji!

Super Mario Bros.

Nadszedł wreszcie czas na produkcję, która dała kopniaka całej branży gier. Niby druga część z serii, ale mocniejsza, lepsza, dopracowana. Muzyka wciąż gra nam wszystkim w głowach. Kto jej nie skojarzy odpowiednio, nie jest człowiekiem wartym do zapoznania. Przez ten dźwięk przelewa się cała historia genezy światowego gamingu zapoczątkowanego przez Japończyków produkcją Super Mario Bros. Gra wydana w 1985 roku pobiła wszelkie rekordy w sprzedaży, osiągając ponad czterdzieści milionów sprzedanych egzemplarzy. Niestety istnieje tutaj pewne przekłamanie z tego względu, że dzieło było dodawane do konsoli NES, co znacząco zwiększyło sprzedaż. Bądź, co bądź bohater Mario wpisał się grubą kreską w historię gier komputerowych, a tym samym i dwaj twórcy, którymi są Shigeru Miyamoto, a także Takashi Tezuka. Snuje się jednak wiele tez, iż znaczenie, które przypisuje się grze, a także właściwa rozgrywka są zbyt zachwalane przez graczy. Z czego to wynika? Wspomnienia lat dziecinnych? Godziny spędzone przed telewizorem?

Nie orientuję się tutaj, czy jest sens przybliżać rozgrywkę, ale na wszelki wypadek postaram się coś niecoś wspomnieć. Zatem w Królestwie Grzybów została porwana księżniczka przez nikczemnego smoka. Oczywiście klasyk! My, jako nieustraszony bohater Mario stawimy czoła złemu światu, a następnie odbijemy piękną damę z rąk latającego gada. I to wszystko.

Nasz hydraulik podąża zbierając monety, zabijając wrogów oraz korzystając z wszelkiego rodzaju power-up'ów, by wzmocnić siłę własnego działania. Nie chcę się tutaj rozczulać nad wszystkimi możliwościami ataku, czy elementami zwiększającymi żywotność, ponieważ byłoby to lekko bez sensu.

Sam, grając w tą produkcję początkowo nie czułem tego podniecenia skacząc po cegiełkach i zbierając monety. Chociaż świat został podzielony na osiem części, cały czas czułem jakbym przechodził jeden i ten sam poziom, a walka z bossem nie była nigdy wystarczająco satysfakcjonująca. Dodatkowo miałem tą możliwość, iż w momencie kiedy poznawałem te wszystkie gry, mogłem spróbować każdej po kolei. Nie musiałem czekać, aż wydadzą kolejne produkcje tylko mogłem wybierać ze sporej gamy. Prawdopodobnie przez to nie zachwyciłem się grą, jednakże trochę się to zmieniło. Kilka lat temu postanowiłem pograć trochę, a także teraz przed napisaniem tekstu i dochodzę do wniosku, że gra faktycznie jest dobra, patrząc przez pryzmat pozostałych gier, ale nie odznacza się wyjątkowo. Cóż, pionier ma najtrudniej, prawda?

Prehistorik

Kolejna produkcja, którą mam zamiar Wam przedstawić to oczywiście wydany w 1991 roku Prehistorik od Titus Interactive. Trafiła ona na najbardziej znane platformy tamtych czasów, czyli na Amigę, Atari ST, Amstrad CPC, a finalnie również na PC z systemem DOS. A więc standardy utrzymane. Wkładamy naszą dyskietkę i rozpoczynamy naprawdę klawą gierkę.

Pierwsze co mamy okazję uświadczyć to oczywiście ekran tytułowy, który swoim komizmem zachęca graczy do odpalenia dzieła po raz kolejny. Na samym wstępie dodam, iż największą bolączką jest tutaj oczywiście czas rozgrywki, ponieważ produkt składa się z 7 niezbyt długich leveli, których przejście zajmie nam około godziny, a jeżeli przechodzimy po raz któryś z kolei jestem pewny, że zmieścicie się w krótszym czasie. Istnieją również tacy, którzy są w stanie przejść ją w niecałe 30 minut, ale to już trzeba wymasterować grę.

A więc prehistoria! Tym razem twórcy rzucają nas w objęcia początków ludzkości. Wcielamy się w jednego z jaskiniowców, a naszym głównym zadaniem jest oczywiście zdobycie pożywienia dla rodziny. Ilość pożywienia symbolizują zdobywane punkty, a docelowo mamy ich zdobyć dwanaście tysięcy. Poprawcie mnie, jeżeli się mylę. Ale skąd to jedzenie, zapytacie. A no bierze się ono z owoców, warzyw, które znajdziemy, ale głównym źródłem są tutaj oczywiście różnego rodzaju zwierzęta. Zaczynając od nietoperzy poprzez niedźwiedzie, a kończąc na dinozaurach. Jednym typem przeciwników są także żółte, włochate kulki, których nie mogę nazwać w żaden sposób. Nawet internety nie mówią, jak to stworzenie nieboskie się nazywa!

Jak przystało na jaskiniowca posługujemy się maczugą, która niestety nie jest bardzo wyrafinowaną bronią, jednakże podczas gry kilkukrotnie mamy możliwość skorzystania z kamiennego topora, który jednym uderzeniem pokonuje wrogą jednostkę. Właściwie rzecz ujmując jedzenie może być zebrane z prawie każdego zwierzęcia, oprócz ptaków, wiewiórek rzucających żołędziami, a także węży. Podczas rozgrywki należy również pamiętać o tym, że nasza rodzinka oczekuje na posiłek, zatem mamy również ograniczony czas na każdy kolejny poziom.

Warto wspomnieć także, iż levele dzieją się w różnych środowiskach, a mianowicie w tropikalnej dżungli, strefie okołobiegunowej, a także w wulkanie.

Ciekawą sprawą jest oprawa audiowizualna, która bije na głowę wszystkie poprzednio wspomniane gry. Muzyka zapadająca w pamięć, ale niewdzierająca się w szał prowadzenia rozgrywki. Kilkukrotnie mamy również możliwość (w ramach poziomu) zawalczyć z bossem. I tutaj następuje moje rozczarowanie, gdyż są one tak banalnie proste, że kiedy już będziecie świadomi w jaki sposób atakuje przeciwnik, wszystko stanie się kaszką z mleczkiem. Szkoda, bo każdy z trzech bossów jest świetnie zrobiony. Produkcja, aż kipi od możliwości, które niestety nie zostały do końca wykorzystane przez twórców. Ogromny potencjał, świetna grafika, a także udźwiękowienie sprawia, iż z tego dzieła można było zrobić dłuższą oraz lepszą grę, ale będąc młodszym nie narzekałem. Dopiero teraz zauważyłem ten fakt.

Na całe szczęście, kiedyś dużo ciężej mi się grało. Ta gra wymaga przede wszystkim zręczności, której wtedy mi brakowało. Niejednokrotnie stawało się tak, iż nie miałem żadnych bonusowych punktów, a kolejne poziomy przechodziłem na styk. Doskwierał mi także brak możliwości zapisania stanu gry przez co pierwsze poziomy przechodziłem niezliczoną liczbę razy, a te na wulkanie wyłącznie kilka. Istnieje tutaj także jeden mankament, który polega na nieobecności tzw. side scrollingu, czyli po prostu ekran nie przesuwa się wraz z naszym bohaterem. Często może doprowadzić to do sytuacji, w której po przejściu w kolejny ekran możemy nadziać się na jakieś zwierze, ale nie martwcie się. Wystarczy, że będziecie mashować przycisk uderzenia, a kłopoty znikną.

Duke Nukem

Kolejna produkcja to gra, która wpisała się dla niektórych graczy grubą kreską w historii światowego gamingu. Oczywiście głównie za sprawą kolejnych gier z serii, które były już nie platformówkami, a dziełami typu FPS. Nie zapominajmy jednak o korzeniach, znaczących wiele w tym układzie. Duke Nukem to historia prosto ze stajni Apogee Software (obecnie 3D Realms) wydana prosto na komputery IBM PC oraz te z systemem DOS w 1991 roku.

Historia w intro jest raczej krótka i szybka. Od razu widać, iż twórcy nie za bardzo przywiązują wagę do fabuły. Z resztą, w jaki sposób mieli to zrobić,podczas gdy tworzono gry wyłącznie z lekkim zabarwieniem fabularnym, tak byśmy wiedzieli po co walczymy. Tutaj walczymy w przyszłości (rok 1997) z dr. Protonem, który postanawia przejąć kontrolę nad światem, dzięki armii robotów. Z nimi również przychodzi nam walczyć wciąż i wciąż strzelając z typowego blastera. Łatwo się domyśleć, iż nasz protagonista nie może być zwykłym awanturnikiem z ulicy. Jest najemnikiem CIA, a także jedynym szaleńcem, który decyduje się na tak radykalne kroki. Sięgajmy zatem po broń i do dzieła!

Dla mnie Duke Nukem wygląda jak produkcja typowa na automat do gier. Wydaje mi się, że twórcy uzyskali zamierzony efekt, dzięki stosownemu podzieleniu ekranu. Osobne okno na rozgrywkę oraz kilku okien z inwentarzem, życiem, punktami i bronią. Do tego ta jakże typowa muzyka. Wszystko zgrywa się w jedną całość.

Dla tej gry nie poświęciłem dużo czasu w dzieciństwie z tego powodu, że wydawała mi się za bardzo „upchana”. Zbyt dużo elementów na tak małym ekranie sprawiało, iż czułem się nieco zagubiony i dopiero po wielu podejściach, a nawet pomocy ze strony osób starszych nauczyłem się w nią swobodnie grać. Kiedy odpalam ją dzisiaj jest podobnie. Ponownie czuję lekki chaos, którego nie będę mógł ogarnąć w żaden sposób, ale daję radę … jakoś. Przechodzę kolejne pułapki, zabijam kolejne roboty. Jedyne, co przeszkadza mi po czasie dłuższym niż 25 minut to udźwiękowienie. Kłuje mnie w uszy okropnie i sprawia, że nie mogę już dłużej wytrzymać.

Another World

Bez tej gry nie mogłoby być tego tekstu. Stała się inspiracją nie tylko dla kolejnych twórców gier, ale i także dla ludzi, którzy w zaciszu swojego domy rozwijają własne pasje, wspierając się genialnie zaprezentowaną fabułą. To ona już w 1991 roku wyznaczyła nowy poziom dla platformówek akcji i tym samym dla wszystkich kolejnych gier przygodowych. Stworzona została przez Delphine Software, które piętnaście lat po premierze wydało reedycję słynnej gry, a następnie po raz kolejny w dwudziestą rocznice.

Produkcję wydano prawie na wszystkie dostępnie platformy. Zaczynając od Amigi w 1991 roku poprzez Atari ST, MS-DOS, Apple II, a kończąc na PS4 oraz Xbox One. Edycje na konsole nowej generacji mówią nam jedno. Produkcja jest ponadczasowa i nie ma możliwości, aby kiedyś zniesiono ją całkowicie z łask kolejnych platform. Niestety pada tutaj również pytanie, czy naprawdę chodzi tutaj o dobro graczy, czy może o zwiększoną liczbę pieniędzy? Możemy jedynie gdybać, ale wróćmy do samej rozgrywki.

Mechanika zabawy jest prosta. Ruszamy się w lewo, bądź w prawo. Do tego możemy również kopać nogą w mniejszych przeciwników. Skok, który jest tutaj oczywiście podstawą odgrywa dużą rolę, ponieważ niejednokrotnie, dzięki niemu uciekniemy przeciwnikom. Produkcja jest tak świetnie zrobiona, że nie jesteśmy w stanie określić, czy nadal trwa cut scenka, czy może mamy już sterować naszym protagonistą, którym jest młody fizyk. Lester, bo tak właśnie się nazywa, w wyniku nieudanego eksperymentu przenosi się do innego świata, gdzieś pośrodku zapomnianych przez Boga alternatywnych rzeczywistości. Pierwsze, co musimy zrobić to uniknąć starcia z niedźwiedziem. W wyniku podążania ścieżką fabularną (Nie ma tutaj innej.) zostajemy schwytani przez nieznaną nam rasę, a następnie wtrąceni do lochu, gdzie wiedziemy żywot więźnia. W areszcie poznajemy przyjaciela, który jak się okazuje jest przydatny i pomaga nam uciec, a następnie razem z nim przemierzamy nieznaną krainę. Ta przygoda to z pewnością jedna z tych, dla których się żyje. W swoim krótkim żywocie do grona najpiękniejszych fabuł zaliczam tylko kilka gier oraz książek. Another World z 1991 roku wpisuje się tuż obok Fahrenheita, czy Mass Effect. Nie odstaje tutaj w niczym, chociaż mogłoby się wydawać, że to stara gra bez polotu. Mało tego. Jestem przekonany, iż w końcu dorwę edycję na Xbox One albo PC i ponownie będę przeżywał tą znakomitą historię. (W internecie znajdziecie darmowe demo. Polecam.) 

Podobnie jak podczas produkcji Prince of Persia wykorzystano tutaj metodę rotoskopu, aby nadać postaciom płynności ruchu. Pomyślcie, iż produkcja była tworzona głównie przez jednego człowieka, Erica Chahi, który wcześniej pracował nad Future Wars. Odniósł on międzynarodowy sukces, gdyż w samych latach 90' gra sprzedała się w liczbie ponad miliona egzemplarzy! Na tamte czasy jest to świetny wynik.

Eksperci twierdzą, że bez Another World nie byłoby dzisiejszego gamingu. Dzieło tak innowacyjne, nastawione na fabułę to był wyjątek, ponieważ wszystkie inne produkcje miały podobny schemat. Krótki wstępniak fabularny, a potem zabijanie wrogów i gonitwa za punktami. Pana Chahiego można nazwać wizjonerem, który dopełnił swego i osiągnął sukces. Wprost nie wyobrażalne jest jak ta gra zaskakiwała kiedyś i jak zaskakuje do dzisiaj. To była pierwsza gra-film! Twórcy należy się wieczny szacunek. Czapki z głów!

Superfrog

Następna platformówka to dobitny kontynuator myśli zapoczątkowanej w Super Mario Bros. Złożoność przedstawienia świata jest na tyle intensywna, iż w tamtych latach w tą grę bawił się każdy. Nieważne, czy dziecko, czy dorosły. Właściwie rzecz ujmując do dzisiaj tak jest, ponieważ produkt od Team17 zapisał się w pamięci prawie wszystkich tych, którzy mieli dostęp do wirtualnej rzeczywistości. W 1993 roku na rynku branży gier video ukazała się produkcja o tytule Superfrog, która swoją propozycją przekonała wielu graczy Jest ona o tyle wyjątkowa, iż często po dziś dzień wielu weteranów odświeża sobie nią pamięć, a ci młodsi poznają smak prawdziwej arcade'owej platformówki. Najlepiej może oddać to fakt, iż w 2013 wydano remake w postaci Superfrog HD.

Dzieło zostało początkowo stworzone jedynie na Amigę, a dopiero dużo później na PC z systemem DOS.

Chciałbym więc zacząć od tego, iż dzieło, chociaż oparte na bajkowym klimacie, przyciąga mnie do teraz i nie jest to tylko wynik ciekawych wspomnień. Z wielką chęcią oglądam to jakże wspaniałe intro, które dobija swoją bezpośredniością, podobnie jak i outro. Teraz dopiero zacząłem zdawać sobie sprawę z tego, jakie przesłanie kryło się za strojeniem głupiej miny księcia w intro lub dziwnymi ruchami na boki księżniczki w outro. Kiedyś nie za bardzo łączyłem fakty i może to dobrze. A więc, jak wspomniałem, te dwa przerywniki filmowe, o ile mogę je tak nazwać, zostały zrobione w świetny sposób. Klimat zachowany.

W grze wcielamy się oczywiście w księcia zamienionego w żabę, który po wypiciu pewnego napoju wyskokowego przestaje być zwykłym płazem, a zamienia się w odważnego bohatera. Zmotywowany, stara się odbić ukochaną z rąk podłej wiedźmy. Jednakże, aby to uczynić musi oczywiście przejść przez wiele etapów, których łączna liczba zamyka przy dwudziestu czterech. Tutaj dochodzi inna innowacja z tego względu, że prowadzimy rozgrywkę w sześciu różnych krainach: las, zamek, cyrk, pustynia, arktyka, kosmos, aż w końcu trafiamy do głównej bazy antagonistki, który znajduje się na księżycu. Myślicie jednak, że jesteśmy bezbronni, co? Nic z tego! Nasza super żaba jest wyposażona w … sam do końca nie wiem, co to, ale jakiś zielony glut, zwany Destructo-spud. Możemy nią rzucać w górę lub przed siebie, ale pamiętajcie, że to nie jedyna możliwość pokonywania przeciwników, bo przecież można skakać im po głowach. Umiejętnością, którą niejednokrotnie wykorzystacie będzie także pewnego rodzaju lot szybowcowy, możliwy do osiągnięcia, dzięki użyciu czerwonej peleryny. I tylko takiej. MUSI BYĆ CZERWONA! Co trzeba zrobić, żeby przejść level? Wystarczy nazbierać odpowiednią ilość monet, a następnie zmieścić się w czasie, by dotrzeć do wyjścia. Przysięgam jednak, że podstawowa ilość rzeczy do zebrania jest na tyle niska, iż z pewnością będziecie zdobywać kolejne i następne. Najciekawszym wykorzystaniem monet jest oczywiście gra w jednorękiego bandytę po każdym poziomie. W tym momencie wszyscy Ci z Was, którzy mają jakiś problem z hazardem mogą zrzucić winę na twórców. Wszystko się wyjaśniło!

Sam do końca nie rozumiem fenomenu tej produkcji. Jest kolorowo, bajkowo wręcz, przyjemna muzyka, rozgrywka, która nie zanudza, obraliśmy szlachetny cel i … to wystarczy? Czy to wszystko, czego nam potrzeba w dobrej produkcji? Aby nie być gołosłownym odświeżyłem sobie pamięć, grając po raz kolejny i po raz kolejny mi się podobało. Lekko, przyjemnie, z przymrużeniem oka. Idealny przerywnik pomiędzy zobowiązującymi grami typu triple A. Nie ma bata!

Podsumowanie

Ludzie zawsze powtarzają, że pamięć jest zawodna, a wspomnienia przekształcają się wytwarzając niektóre sytuacje lub przekłamując je w pewien sposób. Tworząc ten artykuł przekonuję się na własnej skórze jak wygląda to wszystko w praktyce. Dopiero teraz człowiek zdaje sobie sprawę, jak wiele zależy od różnych czynników zewnętrznych, na które wpływu nie mamy. Biorąc, chociaż za przykład wszystkie produkcje, które wspomniałem w tym artykule. Pamiętałem je jako dużo lepsze, będąc dzieckiem nie zauważałem wielu błędów, ale dlaczego? Dlatego, że nie byłem tak zaznajomiony z gamingiem, czy może dlatego, że nie miałem nawet żadnego odniesienia do innych gier. Nie mogłem zauważyć błędu, bo nawet nie były one odnotowane przez tamtejszych recenzentów. Po prostu nie miały rangi pomyłki. Ciekawi mnie jeszcze jedno, czy jeżeli za kilka lat wrócę do najlepszych produkcji dzisiejszych czasów to moje wnioski będą podobne do tych dzisiejszych? Zatem, pojawia się pytanie: Lepiej wracać do minionych produkcji i odświeżać pamięć, czy nie wracać i mieć w głowie przekłamane (ale lepsze) wspomnienia?

To dopiero sam początek długiej listy gier, które chciałem Wam zaprezentować. Za nami już siedem pozycji! Oczekujcie na więcej!

GeneticsD
21 lipca 2015 - 15:44