Ostatnio mówiłem znajomej, że Martin Scorsese i jego filmy mnie nie ruszają. Tym razem było po raz pierwszy inaczej. Czy jego nowe dzieło pt. „Milczenie” potrafi zmotywować widza do głębokiego zastanowienia. No, ale właśnie czy nowy film reżysera takich filmów jak „Infiltracja”(2006), „Wyspa tajemnic” (2010), oraz „Wilk z Wall Street” (2013) jest równie dobry? Przekonajcie się czytając recenzję jego najnowszego dziecka, którego premiera miała miejsce niedawno na srebrnych ekranach.
Tym razem Scorsese przenosi nas do XVII wiecznej Japonii, gdzie bycie chrześcijaninem jest jedną z najbardziej niebezpiecznych, ale najodważniejszych rzeczy, jakie może zrobić mieszkaniec kraju kwitnącej Wiśni. Z resztą jak możecie zobaczyć z trailera jedno z miejsc, w które zabierze nas reżyser to wybrzeże wyspy Nagasaki, gdzie możemy zobaczyć jak władza Japonii karci tych, którzy wyznają niebezpieczną wiarę i jednocześnie próbują złamać ostatniego człowieka głoszącego słowo Boga.
Kiedy docierają oni na miejsce dowiadują się, że bycie chrześcijaninem równe jest z torturami lub ewentualną śmiercią, jeśli nie wyprą się oni swoje wiary. Dlatego wszyscy wyznawcy religii czczą Boga potajemnie tak by władza nie miała o tym pojęcia. Kiedy nasi bohaterowie są świadkami pierwszych represji wobec wierzących w tym momencie pojawiają się pierwsze wewnętrzne rozterki, ale o nich nieco niżej.
Ile w nowym filmie Scorsese jest wiary?
Możecie kwestionować sens pojawienia się tutaj tego pytania, bo jakby nie patrzeć ten cały film dotyczy właśnie tego. Niemniej jednak pozwólcie mi wyjaśnić. Scorsese dopilnował tego by właśnie motyw chrześcijaństwa nie był przesadzony i nie uderzał widza, co scenę na zasadzie „to jest film o chrześcijaństwie, nie zapomnij o tym”. Nie jest to obecne cały czas i pomijam fakt, że jest to film długi to pozostałe wątki, które są nam serwowane idealnie chowają ten motyw, by pokazać jak wiele jest z od niego zależne.
Nie chce tutaj wrzucać swoich poglądów na temat wiary, ale jako osoba, która jest ateistą, czuję się tym filmem dotknięty i mogę powiedzieć, że film Scorsese zmusza do refleksji. Nie wiem czy taki był zamysł reżysera, a nawet, jeśli tak to mam nadzieję, że nie będę jednym z ludzi, na których wpłynęła ta produkcja.
Pamiętajcie, że nie jest to film idealny, ale grzechów posiada bardzo mało. Jednak jego największym, który mi osobiście przeszkadzał w odbiorze to nie do końca tłumaczone kwestie Japończyków. Jako osoba z zainteresowaniem dotyczącym tego konkretnego kraju uważam, że takie tłumaczenie jest niedopuszczalne z powodu tego, że omijano ważne słowa i zwroty, które wypowiadały postaci mijają się z tym, co faktycznie oznaczają. Daje to nie pełny odbiór momentami, co dla widza może oznaczać zrozumienia działań kultury kraju, gdzie dzieje się akcja, jednak nie koliduje to z tym, co reżyser chce nam przekazać.
Mimo tego w tym miejscu należą się wielkie brawa za stworzenie całej scenerii filmowej, która poza malowniczymi widokami wysp Japonii sprawiała wrażenie jakbyśmy faktycznie znajdowali się w tamtym okresie czasu. Ekipa odpowiedzialna za stworzenie całej scenografii zrobiła kawał dobrej roboty. Naprawdę przyłożono się do detali nie tylko miejsc, które odwiedzamy wraz z bohaterami, ale także do szczegółów takich rzeczy jak ubiory, przedmioty, których używają i wiele innych szczegółów, które sprawiły, że ten film przyciąga do siebie.
Jest jeszcze jedna rzecz, która bardzo spodobała mi się w podczas oglądania filmu. Mianowicie jest to, w jaki sposób zostały przedstawione rozterki moralne głównego bohatera, którego świadomość jest nam przez niego przedstawiona (czasem i momentami mieszana sprawnie z narracją), co jeszcze bardziej potęgowało efekt.
Przedostatnim i w sumie pierwszym największym grzechem tego filmu nie są rzeczy, na które zwróciłem uwagę, a coś zupełnie innego. Są to aktorzy, którzy od samego początku filmu sprawiali wrażenie jakby nie mogli uwierzyć, ze grają oni Jezuitów. Dopiero, kiedy film dobiegał końca nasi aktorzy w końcu sami uwierzyli, kogo grają, dziwne prawda?
Ostatnim, czym, do czego można się przyczepić jest fakt, że wielu pewnie szło na ten film z powodu grającego w nim Liama Neesona (sam byłem jedną z tych osób), który jeśli mam być szczery to zawiódł. Zdawał się sprawiać wrażenie jakby momentami grał na siłę we wszystkich scenach, gdzie się pojawiał (a jest ich bardzo mało), co doprowadziło do tego, że jego postać zdawała się być papierowa.
Dlaczego w zasadzie warto jest obejrzeć „Milczenie” Martina Scorsese?
Ten film wielu z was pewnie odmieni, (chociaż częściowo) podejście do pojęcia wiary, co przedstawione tutaj zostało właśnie jak wspomniałem w postaci wewnętrznych konfliktów moralnych, które dają do myślenia za każdym razem, gdy się pojawiają na ekranie. To stąd moim zdaniem płynie największa siła tego filmu. Co ważniejsze jest to produkcja, na której naprawdę trzeba uważać i koncentrować na jego treści, ponieważ później możecie interpretować różnie zakończenie, które powiem, że mnie zaskoczyło, co jeszcze bardziej podkreśliło jego ukryte znaczenie.
Chyba znów znalazłem się w tym momencie pisania recenzji, gdzie mam problem, jaką ocenę miałbym postawić, bo jest to dzieło specyficzne, które jest warte uwagi, zmusza do refleksji, ale i jest zbudowane tak by nawet jego najdrobniejsze szczegóły miały wielkie znaczenie w efekcie końcowym.
Czy polecam?
Oczywiście, że tak! Nie patrzcie ile ten film trwa, kto w nim gra, ale idźcie dla samej fabuły, która jest warta całego tego czasu, bo jeszcze tak dobrego filmu dotyczącego motywu wiary nie spotkałem (lub jeszcze nie wiedziałem), ale Scorsese i tym razem pokazał klasę.
Wracając do oceny, którą uciąłem wyżej osobiście jestem za tym by dać 8,5/10, ponieważ ma on błędy, które może nie raziły, ale czasem zaznaczały, że nie jest to produkcja idealna.