Filmowy Gralingrad: Szybkie i wściekłe parówki - Brucevsky - 9 czerwca 2017

Filmowy Gralingrad: Szybkie i wściekłe parówki

Gameplay zrobił się bardzo filmowy, więc postanowiłem wrócić do swojego pomysłu na cykl, który urodził się i umarł zbyt szybko na początku 2012 roku (rany, ale ten czas leci). Filmowy Gralingrad będzie subiektywnym zbiorem opinii na temat produkcji, które miałem okazję obejrzeć w ostatnim czasie. Najnowszych premier będzie tu niewiele, za to sporo nadrabianych zaległości i mniejszych lub większych hitów sprzed lat.

Na plus

Na początek największa świeżynka – wyczekiwana przeze mnie kontynuacja Strażników Galaktyki. Przy jedynce bawiłem się znakomicie. Z miejsca polubiłem zgraję sympatycznych herosów i wkręciłem się w kosmiczne klimaty. Fascynacja nimi była na tyle duża, że właśnie od wątków i publikacji osadzonych w szerokim wszechświecie rozpocząłem swoją przygodę w komiksowym świecie Marvela, zupełnie ignorując Avengersów i ziemskie tabuny superbohaterów. Liczyłem, że sequel przyniesie jeszcze więcej efektownych akcji, połączy to wszystko z humorem i doda w tle rewelacyjne utwory muzyczne sprzed lat. Nie zawiodłem się.

Długo mógłbym wymieniać sceny, które mnie zachwyciły, wzruszyły lub rozbawiły w Guardians of the Galaxy vol. 2. Rewelacyjny jest choćby cały opening i nietypowy pomysł na przedstawienie efektownej akcji. Zachwyca znowu muzyka, z genialnym „Southern Nights” Glena Campbella. Nie brakuje też elementów humorystycznych, w których brylują sceny z małym Grootem. Po wyjściu z sali kinowej stwierdziłem, że ubawiłem się na Strażnikach lepiej niż na niejednej typowej amerykańskiej komedii w ostatnich latach.

Jedyne co może nie do końca zagrało, co często też wypominają zresztą widzowie, to nieco ślamazarne tempo podczas wizyty herosów na planecie Ego. Mnie akurat bardzo się to nie dłużyło, ale rzeczywiście jest tam pewne spowolnienie akcji. Ogólnie jednak cała produkcja na duży plus – na pewno sprawię ją sobie do domowej kolekcji.

Dobrze wspominać będę też Zaginioną dziewczynę (Gone Girl), a więc produkcję, którą długo omijałem szerokim łukiem. Ben Affleck w roli głównej i krótki opis na jednym z portali nie zachęcały. Przez moment nawet omyłkowo sądziłem, że to kolejny film romantyczny, tyle że nieco bardziej mroczny. Ależ pomyłka, wynikająca głównie z faktu, że jak ognia unikam trailerów i umieszczanych w nich hurtowo spojlerów. Jak pokazuje przykład Gone Girl, ma to też czasami swoje gorsze strony, bo idzie przegapić ciche hity. W końcu jednak regularnie przewijająca się przed oczami produkcja doczekała się swojej szansy.

Jestem wdzięcznym materiałem na widza i łatwo daję się oszukiwać scenarzystom. Podczas seansu udało się więc twórcom mnie kilka razy mocno zaskoczyć. Szczególnie miło wspominam Zaginioną dziewczynę, bo kilkukrotnie sprawiła, że zmieniałem swoje sympatie do bohaterów. Nowe wątki pozwalały szerzej spojrzeć na pewne sytuacje i zacząć dopingować drugą stronę, zamiast tej którą wspierałem do tej pory. To kiedyś zachwyciło mnie w Zakazanym Imperium - teraz sprawiło, że mogę tylko chwalić dzieło Davida Finchera. Świetnie zrealizowany, bardzo dobrze zagrany i potrafiący zaskoczyć widza thriller, którego zakończenie pozostawia widza w milczeniu i zamyśleniu.

Bez rozczarowań

Nie zachwyciła, ale też nie dała specjalnych powodów do narzekań, ósma już odsłona Szybkich i wściekłych. Niestety w przypadku tego filmu skusiłem się na jedną z zapowiedzi przed premierą, więc sporo motywów i co efektowniejszych akcji miałem już zaspojlerowanych. Owację na stojąco powinni dostać też „szpece” od marketingu, którzy na plakacie umieścili ujęcie z samego finału produkcji. Serio, nie było lepszych pomysłów?

Szybcy i wściekli trzymają pewną regularność. Była rewelacyjna piątka, słabsza szóstka, świetna siódemka, teraz tylko dobra ósemka. Twórcy powstrzymali się przed pokusą przywracania do życia Paula Walkera i jego postaci Briana (brawo za to!), w kilku momentach potrafili też zaskoczyć (są dwie sceny blisko siebie, które wręcz prowokują, by siarczyście zakląć w niedowierzaniu). Mamy też jednak momenty gorsze, jak karykaturalną scenę wyścigu na Kubie na otwarcie filmu, która przebija poziomem absurdu nawet wydarzenia z dwójki. Osobiście rozczarował mnie również dobór samochodów. Seria zaczynała od pięknie zmodyfikowanych aut, a teraz poszła w stronę luksusowych bryk z salonów. W jedynce Toyota Supra zostawiała w tyle Ferrari, a dzisiaj bohaterowie zachwycają się możliwością pośmigania Lamborghini. Meh…

Na minus

Zmierzaliśmy od filmowego raju i obowiązkowych do obejrzenia hitów do hollywoodzkiego piekiełka i niewartych choćby złamanego grosza crapów. Ten odcinek zamykam nieśmiesznym, odrażającym i żenującym Sausage Party. Miałem przez moment taki głupi pomysł, by udać się na ten film do kina. Koncept gadających produktów żywnościowych, które zdecydowanie zbyt późno orientują się, jaki los je czeka, wydawał się taki zabawny i mający ogromny potencjał humorystyczny.

Jak się jednak okazało, autorzy nie mieli specjalnie pomysłu na jego wykorzystanie, więc niemal cały film wypełnili dowcipami niskich lotów i aluzjami do seksu. Szczytem beznadziei jest dla mnie końcówka, w której w sklepie dochodzi do szalonej orgii, gdzie każdy z każdym coś wyczynia. Nie widzę w tym niczego specjalnie zabawnego. Tym filmem tylko utwierdziłem się w przekonaniu, że zupełnie nie jest mi po drodze z Sethem Rogenem i jego ekipą. Nie mój typ humoru, zdecydowanie nie. Jeśli ktoś więc się już wcześniej zawiódł na którejś z produkcji z ich udziałem, niech od razu odpuści Sausage Party.

A Wy co ostatnio obejrzeliście? Polecajcie i ostrzegajcie w komentarzach, muszę zaktualizować swoją listę zaległości.

Brucevsky
9 czerwca 2017 - 18:48