Strach się bać... takiego kina. Recenzja filmu 'Mumia' - MaciejWozniak - 13 czerwca 2017

Strach się bać... takiego kina. Recenzja filmu "Mumia"

Mroczne uniwersum, które ma zamiar wykreować wytwórnia Universal, zapowiada się doprawdy strasznie, ale z dokładnie odwrotnych powodów, niż życzyliby sobie włodarze studia…

Niemal dekadę temu Marvel, tworząc swój niezwykle efektowny i efektywny kinowy mikroświat, zapoczątkował nowy trend w Hollywood. Wszyscy raptem spostrzegli, że nie ma sensu kręcić jednego filmu, skoro można nakręcić ich od razu kilka. „Perpetuum mobile i samonapędzająca się maszynka robiąca pieniądze!” – zakrzyknęli wszyscy. Poruszenie w Fabryce Snów nastało wielkie. Tak oto w ostatnich latach dostaliśmy uniwersum DC, nowo powstałe uniwersum „Gwiezdnych Wojen”, a ostatnio nawet zapaczkowało uniwersum Harry’ego Pottera, a to za sprawą „Fantastycznych zwierząt…”. O swój projekt pokusił się też Universal, stawiając na świat strzyg, wilkołaków i wampirów. Pierwszą bitwą w tej zakrojonej na szeroką skalę operacji jest „Mumia” i niestety potyczka ta zakończyła się całkowitą klęską.

Starą „Mumię” z 1932 roku z Borisem Karloffem pamiętają tylko fani kina retro, „Mumia” z 1999 roku z Brendanem Fraserem i Rachel Weisz choć doczekała się dwóch sequeli, nie zapisała się w dziejach jako klasyk kina przygodowego. Z „Mumią” z Tomem Cruise’em będzie podobnie, albo nawet gorzej. Gwiazdor w ostatnich latach mimo pięćdziesiątki na karku, radził sobie niezgorzej, głównie dzięki serii „Mission Impossible”, czy niespodziewanemu hitowi, jakim było „Na skraju jutra”. Niestety wszystko wskazuje na to, że teraz czeka go katastrofa. Jego, jak i Russella Crowe grającego tu Dr Jekylla i Mr Hyde’a.

O co w tym wszystkim chodzi? W zasadzie gdybyśmy powiedzieli, że o nic, nie bylibyśmy daleko od prawdy, bo film mało doświadczonego reżysera Alexa Kurtzmanna opiera się tylko na nieustannych wybuchach i (przynajmniej w zamierzeniu) efektownych scenach akcji. Ciekawej historii, interesujących postaci, czy dobrze poprowadzonej narracji tu nie uświadczymy. Głównym bohaterem tego widowiska jest grany przez Cruise’a Nick Morton, żołnierz, który pośród piasków odległego Iraku poszukuje skarbów, by sprzedać je na czarnym rynku. Pomaga mu w tym jego kompan Vail grany przez Jake’a Johnsona. Drogi Mortona przecinają się też z Jenny Halsey graną przez Annabelle Wallis, ale przede wszystkim z egipską półboginią Ahmanet nieumyślnie przywróconą do życia przez naszych bohaterów. Morton po odnalezieniu starożytnego sarkofagu prędko przekona się, że są na świecie dziwy, które nie śniły się największym filozofom, w czym utwierdzi go też Dr Jekyll napotkany w Londynie, gdzie rychło przeskoczy akcja z irackich pustyń.

Cały film to właściwie bieganie bohaterów z kąta w kąt bez większego ładu i składu. Można też zapomnieć o jakimkolwiek budowaniu relacji między nimi, wszystko jest do bólu schematyczne i toporne. Patrząc na powyższy opis, każdy może sobie sam odpowiedzieć, kto z kim będzie mieć romans, kto będzie robił za (wyjątkowo nieśmieszny i nieciekawy) comic relief, a kto będzie pełnił funkcję przewodnika i mędrca. To ostatnie stwierdzenie to zresztą pewna przesada, bo bohatera Crowe’a właściwie mogłoby w tym filmie nie być. Pojawia się w kilku scenach, wbrew pozorom niewiele wnosząc do fabuły, jakby twórcy chcieli nam przede wszystkim zasygnalizować, że to ważny bohater, którego jeszcze nie raz ujrzymy w tym uniwersum. Cruise i Wallis przynajmniej są na ekranie, choć w zasadzie niewiele z tego wynika. Nieuczciwy żołnierz Morton jest po prostu denerwujący, nie ma za grosz uroku zawadiaki, zaś panna Halsey to tylko ładna buzia, która niby ma być tą „dzielną i nieustępliwą badaczką”, ale w istocie jest jedynie dodatkiem do głównego bohatera i koniecznym elementem dla jeszcze bardziej koniecznego romansu…

Jako że bohaterowie nas niewiele obchodzą, niewiele nas obchodzą ich przygody, choćby były nakręcone w najbardziej wirtuozerski sposób, w najlepszych plenerach i z największymi eksplozjami. Tego rzeczywiście Kurtzmann serwuje sporo. Mamy tu i katastrofę samolotu, i walki żywych trupów, i próby rytualnego mordu. A jednak podczas seansu nie raz i nie dwa ziewniemy, a wręcz wpadniemy w lekki letarg. Spektakularne łubudu nie wystarczy, by przykuć naszą uwagę, jeśli historia jest przewidywalna w każdym punkcie, a dialogi są sztywne niczym zmumifikowana tytułowa bohaterka. Zresztą i owa akcja wcale nie jest szczególnie wyjątkowa. Mroczna charakteryzacja Ahmanet i jej wrzaski to za mało, by wywołać w nas napięcie, czy jakiekolwiek inne emocje.

Film brnie w tak banalne schematy, że każdy czytający tę recenzję może sobie bez problemu dopowiedzieć, co się dzieje w kolejnych jego partiach, aż do finału. Nie jest to wszystko ani zabawne, ani emocjonujące. Co za tym idzie, nie stanowi również atrakcyjnego zaproszenia do zapoznania się z Dark Universe i na pewno nie sprawi, że z wypiekami na twarzy będziemy wyczekiwać kolejnych produkcji o Frankensteinie, Wilkołaku, czy Babie Jadze. Doprawdy trudno znaleźć jakikolwiek powód, by polecić ten film. Jest to bowiem produkcja z najgorszego sortu – taka jak wszystko, a zatem żadna. A jedyna bezsprzeczna śmiercionośna cecha, jaką zawiera w sobie „Mumia” to nuda. 

MaciejWozniak
13 czerwca 2017 - 11:11