DC bardzo chciałoby mieć swoje własne, piękne, rozwinięte kinowe uniwersum. Chwalone przez krytyków i hołubione przez widownię. Niestety na razie próby jego stworzenia to festiwal błędów i pomyłek. Choć trzeba przyznać, że „Wonder Woman” przyniosła włodarzom DC pewne światełko nadziei. Czemu dotychczasowe filmy poniosły porażki, czemu film o wojowniczej Amazonce ponieść jej nie musi i czy uniwersum DC ma szansę na harmonijny rozwój?
Bohaterowie z nieodpowiedniej gliny?
Naturalne porównanie, jakie przychodzi na myśl każdemu kinomanowi, to zestawienie DC i Marvela. Nie ma przed tym ucieczki, jako że oba bastiony superbohaterskiego komiksu rywalizują ze sobą od dekad, a DC postanowiło zabawić się w kreowanie własnego filmowego świata kilka lat po tym, jak Marvel rozpoczął swój wielofazowy projekt. Widz zastanawiający się nad powodami dotychczasowych niepowodzeń DC stawia sobie szereg pytań o to, dlaczego właściwie tak się stało. Pierwsza intuicyjna myśl dotyczy bohaterów. Może po prostu w Supermanie i innych herosach z tego obozu nie ma nic ciekawego? Może nie da się wokół nich wykreować interesującego świata, wciągających historii i wiarygodnych portretów bohaterów?
Powyższe założenie należy jednak stanowczo odrzucić. Spójrzmy na bohaterów Marvela i DC, czy rzeczywiście są od siebie tak różni, czy Avengers są tak diametralnie odmienni od Justice League? Nie chodzi nawet o to, że wielu bohaterów obu studiów można wręcz zestawiać w pary na zasadzie podobieństw (Flash i Quicksilver, czy Hawkeye i Green Arrow to tylko niektóre przykłady). Fani komiksów tych starszych i tych nowszych wiedzą, że i owszem, bohaterowie ci byli u zarania dziejów miałcy i płascy (tak Superman, jak i Kapitan Ameryka), ale wraz z upływem lat ich historie stały się bardziej skomplikowane i psychologicznie pogłębione (w ten czy inny sposób). Nie ma zatem powodów, aby jedna grupa superbohaterów nadawała się na protagonistów ciekawego kina, a druga nie.
Spójrzmy zresztą na tak skonstruowany opis: „Człowiek obdarzony ponadludzką siłą, szybkością i refleksem. Stojący na straży sprawiedliwości, zawsze kierujący się honorem. Walczący ze złem wszystkimi siłami. W swoich bojach napotyka galerię najrozmaitszych postaci, tak zwykłych oprychów, jak i superprzestępców, a nawet kosmitów. Często w walce pomagają mu jego przyjaciele, też superbohaterowie, których jest przywódcą”.
Czy to rzeczywiście ma znaczenie, czy ów bohater pochodzi z Kryptona, czy dostał swoje moce w wyniku naukowego eksperymentu, a tarczę z wibranium jako bonus? Widać, że i jedni, i drudzy herosi są ulepieni z podobnej gliny, więc nie ich istota stanowi o słabości filmów DC.
Zbyt potężni?
Może problem jest o wiele prostszy i chodzi o to, że taki Superman jako postać wręcz niezwyciężona jest zwyczajnie nudny? Być może jego potęga tylko pogłębia problemy, jakie może, choć nie musi rodzić płaskość jego nieodpowiednio pogłębionego charakteru. To założenie skądinąd słuszne, ale przecież i tu wszyscy wiemy, że to nie do końca prawda, jako że i Superman ma swoje słabości pod postacią pewnych zielonych kamyków. Poza tym potężna moc nie musi koniecznie oznaczać nudy. Dowodem na to może być serial o „Luke’u Cage’u” od Netflixa, gdzie tytułowy bohater dysponujący kuloodporną skórą jest praktycznie niezwyciężony, a jednak jego przygody w Harlemie wzbogacone o specyficzny „czarny” klimat ogląda się z niesłabnącym zainteresowaniem, widzi się i czuje jego motywacje i łatwo wchodzi w klimatyczny świat. Podobnie sprawa wygląda w przypadku bohatera z… DC, ale nie z filmów, lecz z seriali. Flash z serialu stacji CW dysponuje mocą naprawdę gigantyczną, będąc najszybszym człowiekiem na planecie, a jednak napotyka na godnych przeciwników, tocząc pojedynki z innymi sprinterami, a przede wszystkim jego świat pełen jest emocjonalnych dylematów i sympatycznych bohaterów, którym z chęcią kibicujemy. To nie nadmiar mocy jest więc problemem Supermana, lecz niedobór kilku innych kluczowych dla dobrej rozrywki elementów.
Emocje i dystans
Produkcje komiksowe to bardzo specyficzny podgatunek filmowy. Z jednej strony możemy je zaklasyfikować jako filmy akcji, fantasy, czy science-fiction, ale jednocześnie czujemy, że mimo wszystko cały czas nie są to historie, których nie możemy wziąć do końca na poważnie, że u swych podstaw są popkulturowymi odpowiednikami dawnych mitów. Mają sławić dzielność i odwagę, mówić o bohaterstwie i może przemycać kilka dodatkowych tematów, ale przede wszystkim bawić porywającymi scenami walk i kreacją fantastycznych światów. Tymczasem, gdy patrzymy na „Człowieka ze stali”, widzimy, że historia Człowieka z Kryptona została potraktowana nader poważnie, zbyt poważnie. Twórcy starali się tutaj powtórzyć niezaprzeczalny sukces trylogii o Batmanie spod ręki Christophera Nolana, ale zapomnieli, że po pierwsze Superman to nie Batman i nie można go po prostu przybrać w ciut bardziej mroczny klimat i liczyć na to, że wszystko się uda, a po drugie takie „poważne eksperymenty” może sprawdziłyby się w pojedynczym filmie, ale nie w tytule, który miał być uwerturą dla całego cyklu. Przypomnijmy sobie pierwszego „Iron Mana”. Tam główny bohater nie tylko latał w lśniącej zbroi, ale też olśniewał dowcipem i charyzmą, tymczasem Henry Cavill pokazał wyjątkowo toporną grę aktorską. Tu znów trudno zwalać winę wyłącznie na postać Supermana, bo wszak Christopher Reeves swój urok miał.
Po raz kolejny można przywołać przykład seriali od DC realizowanych przez CW. „Flash” to nie tylko pojedynki z meta ludźmi i ratowanie świata, ale też zabawne perypetie bohaterów przeżywających swoje małe codzienne dramaty. Wszystko tu jest oczywiście polane słodkim lukrem, bo jednak jest to serial dla młodzieży, ale oglądając tę produkcję nie mamy wrażenia infantylizmu, lecz cieszymy się dobrą zabawą i sprawnie prowadzoną akcją. Podobnie jest w przypadku starającego się zachować nieco poważniejszy klimat „Arrow”. Oliver Queen jest kimś w rodzaju Mrocznego Rycerza w serialowym uniwersum i sprawuje się w tej roli bardzo dobrze. Wywołuje w nas podziw swoimi umiejętnościami strzelca oraz nieustanną ciekawość tajemnicami, które skrywa. Wszystkiemu dopomaga zmyślna narracja łącząca wątek z teraźniejszości z retrospekcjami z pobytu bohatera na bezludnej wyspie. Jednak również „Arrow” często raczący nas tyradami o wielkiej misji i walce ze złem często prezentuje luźniejsze wątki, raz po raz rozładowując nadmiar powagi. Wnioski? Superbohaterowie potrzebują emocji i dobrze zrealizowanej akcji, ale też szczypty humoru. Proste.
Piętno Snydera?
Niestety w najnowszych filmach o Supermanie od DC tego zupełnie nie widać. Emocje niby powinny być, jako że mamy tu walkę o losy planety, zemstę, odkrywanie mocy przez Supermana, a jednak… ta historia nas nie angażuje ani trochę. Bohaterowie są nam w zasadzie obojętni, a stale wyczuwalna powaga zwyczajnie męczy, tym bardziej, że jest potęgowana przez odczucia wizualne wywoływane przez bardzo chłodny obraz przemielony przez odpowiednią liczbę filtrów. Ten zabieg Zacka Snydera miał nadać całości realizmu, ale jest pustym gestem w obliczu nijakich postaci i tożsamej fabuły.
Te same błędy i kilka kolejnych popełniono przy „Batman vs. Superman”. Widoczny jest tu nadmierny pośpiech w konstruowaniu uniwersum. Chciano za wszelką cenę jak najszybciej wprowadzić Batmana, co doprowadziło do zbrukania postaci Mrocznego Rycerza (i to mimo rzeczywiście wielkich wysiłków Bena Afflecka dobrze pasującego do tej roli) oraz nie pozwoliło rozwinąć skrzydeł Supermanowi. W tym filmie ani nie tworzy się więź między widzami i Batmanem, ani nie dano szansy na charakterologiczną ewolucję Supermanowi. Sam pomysł na zestawienie obu panów w walce wydaje się zresztą karkołomny, ale jak widzieliśmy nieraz pozorna nierównowaga sił między nimi może być łatwo zniwelowana. Gorzej, że obaj w tym filmie prezentują ciąg nielogicznych reakcji i decyzji, a sposób ich ostatecznego pojednania („Martha będzie żyć!”) jest po prostu niedorzeczny.
W tym tytule luzu nie mieliśmy ani trochę, za to całą masę akcji, a wręcz jej przesyt. Czy rzeczywiście trzeba było wprowadzać postać Wonder Woman już w tym filmie? Czy przy festiwalu atrakcji prowadzonym przez przerysowanego Lexa Luthora naprawdę potrzebowaliśmy w finale wielkiej miejskiej apokalipsy przyniesionej przez Doomsdaya? Oglądając „Batman vs. Superman”, trudno nie odnieść wrażenia, że twórcy chcieli nadrobić kilka lat tworzenia uniwersum, a przy tym nie bardzo wiedzieli, co robią. Superman jak był nijaki i pogubiony, taki pozostał, ale szkoda w tym wszystkim Batmana, który w kreacji Afflecka chwilami prezentował się wyśmienicie (a właściwie w jednej chwili – walki z porywaczami z końcówki filmu), ale zatonął w odmętach scenariuszowych bzdur. Ani nie imponował inteligencją, ani nie czuliśmy ducha mrocznej tajemnicy… Nic, po prostu nic. A przecież fani seriali DC wiedzą, że połączenie super mocy Flasha z łukiem Green Arrowa może przynieść zaskakująco udaną mieszankę. Może, ale kiedy do historii podchodzi się z dystansem.
Upadek i nadzieja
Nadmiar źle rozumianego dystansu zaprezentowano w „Suicide Squad”. Wielu fanów ostrzyło sobie zęby na ten tytuł, licząc na nowe fascynujące wcielenie Jokera w wydaniu Jareda Leto i pełną niespodzianek podróż ze złoczyńcami w roli głównej. Co powinno być solą tego filmu? Wyczyny złych ludzi, ukazanie nietypowych relacji między nimi i pokazanie ich jako ciekawych antybohaterów. Zamiast tego wszystkie postaci zostały siłą zaprzęgnięte w tryby machiny, która uczyniła z nich nudny zastęp super… bohaterów walczących ze złą wiedźmą. Trudno było nie odnieść wrażenia, że Will Smith negocjując rolę Deadshota powiedział producentom „Ok, ale żeby jednak wyszło, że jestem dobry”. Wielki błąd. Brak chemii między postaciami zabił ten film. Siermiężne dowcipy wciskane na siłę odnoszące się do tego, że Killer Croc jest brzydki, albo że nasi bohaterowie (podobno) są źli, nie tylko tego filmu nie uratowały, ale dodatkowo pogorszyły sprawę. Zwiastuny zapowiadały „Suicide Squad” jako szaloną jazdę bez trzymanki z masą fajerwerków. A dostaliśmy chaotyczne dziwactwo i nawet Joker był tu jakby doklejony na siłę, przerysowany, ale nie w wirtuozerski sposób a’la Nicholson, tylko w irytujący, czyniący z tej genialnej postaci po prostu kolejnego sztampowego zbira.
Nudni bohaterowie, zbyt skomplikowana fabuła, brak odpowiedniego dystansu, nieciekawa realizacja plastyczna (mroczne filtry) – więcej nie trzeba, aby odrzucić widzów od uniwersum. Czy dla DC jest nadzieja i czy nadchodząca „Liga Sprawiedliwych” jednak ma szanse powodzenia? Mimo wszystko nie warto tego projektu jeszcze zupełnie skreślać. Wiarę w serca fanów DC ostatnio wlała Wonder Woman we własnej osobie. Jej film co prawda wciąż miał pewne skazy, ale przynajmniej stanowił godziwą rozrywkę. W produkcji wyreżyserowanej przez Patty Jenkins w końcu udało się podejść do postaci i historii z odrobiną dobrze wyważonego humoru. Żarty z pozbawionego mężczyzn świata amazonek i królewsko-mitycznego pochodzenia Diany w przeciwieństwie do poprzednich tytułów nie wywoływały uśmiechu politowania, lecz szczery śmiech. Sama bohaterka została ukazana jako połączenie przeciwstawnych żywiołów – delikatności i niewinności z odwagą i walecznością. Wywoływała tym samym sympatię widza, a popisy jej umiejętności były naprawdę świetnymi scenami akcji (te zresztą zawsze ogląda się o wiele lepiej, gdy obchodzi nas los bohaterów). Oczywiście dostaliśmy też parę uproszczeń fabularnych, ale osadzona w realiach I wojny światowej historia w końcu przedstawiła jakiegoś bohatera uniwersum DC w ciekawy sposób.
Być może doczekamy się też godnego przedstawienia historii Batmana. Współscenarzystą „The Batman” jest nie tylko sam Ben Affleck, ale także twórca serialowego Flasha „Geoff Johns. Przeciwnikiem Mrocznego Rycerza w tym filmie ma być zaś Deathstroke, więc może to zapowiadać interesujący pojedynek rodem z męskiego kina akcji. Obecność Johnsa jako scenarzysty może zaś przynieść powiew świeżości, której zdecydowanie brakowało Rycerzowi Gotham w „Batman vs Superman” (krótkiego cameo w „Suicide Squad” nie sposób oceniać). Wielu krytykowało Afflecka za ostatni film, ale te oskarżenia musiały być podyktowane w głównej mierze negatywnym odbiorem całej historii. Jeśli oderwiemy samą grę Afflecka od reszty „Batman vs Superman”, zauważymy, że prezentował się naprawdę dobrze, szczególnie jako Bruce Wayne. Miał w sobie pewną siłę i elegancję charakterystyczne dla Wayne’a. Oczywiście nie mógł wygrać z fatalnym scenariuszem, ale możemy być pewni, że z dobrą podstawą historii Affleck nie zawiedzie i będzie w stanie zaprezentować Batmana silnego, sprytnego, bohaterskiego. Trochę na wzór postaci, której głos podkładał Kelvin Conroy w „Batman: The Animated Series”.
Być może twórcy wyciągną jakieś wnioski z fiaska spotkania Batmana i Supermana i w samej „Lidze Sprawiedliwości” zadbają o lepszą dynamikę relacji między bohaterami, jak też nie przeładują filmu nadmiarem wątków. Nie będzie to łatwe, zważywszy, że w tym filmie mamy spotkać po raz pierwszy aż trzech nowych bohaterów – Cyborga, Flasha i Aquamana. Z jednej strony „Wonder Woman” pokazała, że DC potrafi zmienić podejście, a z drugiej pozostaje pytanie – czy to samo potrafi Zack Snyder? Choć reżyser z powodu poważnych problemów osobistych (samobójstwa córki) filmu nie ukończył i zrobił to za niego Joss Whedon, jednak całość koncepcji znów należy do twórcy „Człowieka ze stali” i „Batman vs. Superman”. Choć po jego poprzednich podejściach można było stracić jakąkolwiek wiarę w „Ligę Sprawiedliwości” po „Wonder Woman” można dać ponownie kredyt zaufania DC. Widać bowiem, że powoli, ale jednak uczy się na dotychczasowych horrendalnych błędach. Oby ten kredyt udało się spłacić już w listopadzie.