Zanim wreszcie rozpocznę cykl nadrabiania Leonów (niezależne okoliczności skutecznie uniemożliwiły wcześniejszą realizację ambitnego planu, a wakacje są świetną ku wszelkiemu nadrabianiu okazją), mała filmowa dygresja w postaci moich odczuć po obejrzeniu ekranizacji bestsellerowego Inferna Dana Browna.
Na wstępnie muszę zaznaczyć, że jestem fanem całej serii książek o Robercie Langdonie, a także dotychczasowych filmów powstałych na ich podstawie (wciąż czekam na ekranizację Zaginionego symbolu, która moim zdaniem ma wielki potencjał). Z jednej strony wynika to pewnie z mojego zamiłowania do historii, a z drugiej postać Langdona przypomina mi jednego z ulubionych bohaterów książkowych z dzieciństwa, czyli Pana Samochodzika. Ale nie o tym teraz...
Na książkowe Inferno rzuciłem się krótko po premierze i wprost je pochłonąłem – mimo mieszanych recenzji krytyków dla mnie to był stary, dobry Langdon w kolejnej odsłonie z dodatkowym bonusem w postaci akcji toczącej się we Włoszech (fani Assassin’s Creed i trylogii Ezia zrozumieją). Jednakże za film nie mogłem się zabrać aż do dziś i... niestety mocno się nim rozczarowałem.
Lista zarzutów z mojej strony jest naprawdę duża, a najwięcej z nich dotyczy fabuły, czy też może raczej scenariusza. Książki Dana Browna mają to do siebie, że są bardzo poplątane. Wszystkie powieści oprócz świetnych nawiązań do symboliki, historii, sztuki, literatury i tak dalej, charakteryzują się mniej lub bardziej przewidywalnymi zwrotami akcji, które pozwalają utrzymać napięcie do samego końca. Nie jest to hitchcockowski suspens czy plot twist w stylu Agathy Christie, ale taka typowa dla Browna narracja. O ile w Kodzie da Vinci czy Aniołach i demonach (dla ścisłości – mam na myśli filmy) udało się przelać historię z papieru na ekran, o tyle Inferno ma z tym problem.
Od samego początku widz – podobnie jak w książce – rzucony jest w wir akcji i stopniowo poznaje główną intrygę, ale... Tym, co przede wszystkim psuje odbiór filmu jest jego tempo. Rozumiem, że opisywane wydarzenia toczą się w bardzo krótkim odstępie czasu, lecz o ile w książce można stopniowo wyróżnić jakieś etapy poznawania historii, tak w filmie zalewani jesteśmy coraz to nowymi informacjami (na które bohaterowie wpadają błyskawicznie) i miejscami. Przez to umyka niestety całe powiązanie z Boską komedią Dantego, a także symbolika będąca esencją powieści o Langdonie. Oczywiście, film ma pewne ograniczenia czasowe, w związku z czym nie da się wyjaśnić dokładnie detali, które wielu widzów by po prostu zanudziło, lecz nadmierna wartkość akcji tworzy według mnie obraz po prostu niespójny i często naiwny. Kilka razy łapałem się na stwierdzeniu, że historia przedstawiona na ekranie jest jeszcze większą fikcją niż ta książkowa.
Kolejna kwestia, do której mam uwagi dotyczy przeinaczeń fabularnych. Tak, mam świadomość, że ekranizacja zawsze w pewnym stopniu różni się od książkowego pierwowzoru, lecz w tym przypadku boli mnie przerobienie bądź pominięcie kilku wątków całej historii, które z jednej strony wprowadza miałkość w prezentowane wydarzenia, zaś z drugiej wprowadza niepotrzebną ckliwość. Z całym szacunkiem do melodramatów albo komedii romantycznych, ale Inferno nie jest i nie powinno być jednym z nich, a niestety kilka razy takie wrażenie sprawiało.
Pomijając moją dalszą chęć pastwienia się nad scenariuszem, ostatnim minusem jest kreacja postaci. Poza trzymającym swój poziom Tomem Hanksem (po raz kolejny gra Roberta Langdona i - prawdę mówiąc - chyba nikt nie wyobraża już sobie kogoś innego w tej roli), reszta nie powala. Połowa postaci sprowadza się faktycznie do roli trochę bardziej aktywnych statystów, którzy pojawiają się na chwilę, żeby moment później zniknąć, ponownie się pojawić na kolejną chwilę i tak w kółko. Druga połowa odgrywa dość znaczącą rolę, lecz jest bądź to słabo nakreślona, bądź to słabo zagrana. Największym rozczarowaniem jest dla mnie Felicity Jones, na którą bardzo przyjemnie się patrzy i której się przyjemnie słucha, lecz jej Sienna Brooks jest po prostu blada i bez emocji. Postać, która w książce odegrała bardzo znaczącą rolę, w filmie nie porusza i zdaje się być jedynie kimś w rodzaju źródła informacji dla głównego bohatera. Duży minus.
Czy znajduję w Inferno jakieś pozytywy? Cóż, tym razem jest trudniej niż zwykle, ale tak. Poza graną przez Hanksa postacią Langdona, która sama w sobie jest plusem, jako pozytyw mimo wszystko można wyróżnić miejsca akcji – chociaż nie są one akurat zasługą twórców filmu, lecz samego Dana Browna. Inferno po raz kolejny próbuje zbliżyć widza do historii i sztuki oraz go nimi zainteresować. Niestety, odbywa się to w cięższy i trochę bardziej toporny sposób, niż w poprzednich częściach serii, ale za same chęci należy się już pochwała.
W efekcie otrzymaliśmy niezły film akcji umiejscowiony w przepięknym otoczeniu. Pod wieloma względami nie spełnia on moich oczekiwań, lecz prawdopodobnie część z moich zarzutów dałoby się podciągnąć pod zwykłe czepialstwo. Niemniej jednak, niecałe 2 godziny seansu nie uważam za czas stracony i z czystym sumieniem jestem skłonny polecić Inferno każdemu, kto ma ochotę na niezły film. Oczywiście, jeszcze bardziej polecam wszystkim książkę, a wręcz całą serię autorstwa Browna. Z tymi zaś, którzy już ją przeczytali solidaryzuję się w oczekiwaniu na jak najszybszą premierę najnowszej powieści.