Lana Del Rey w czasie swojej kariery zdążyła już ugruntować swoją pozycję na rynku muzycznym oraz zdobyć rzesze fanów, czy wręcz wyznawców. Od premiery najnowszego krążka amerykańskiej wokalistki minął już ponad miesiąc. Lust for Life jest czwartym „kanonicznym” albumem w dyskografii artystki i podobnie jak jej poprzednie płyty dotarł na szczyty list przebojów. Jako fan piosenkarki postanowiłem sprawdzić, czy zasłużenie.
Lust for Life podobnie tak jak wcześniejsze Born to Die, Ultraviolence i Honeymoon należy zakwalifikować do szeroko pojętego popu. Na prawie 72-minutowy album składa się 16 utworów utrzymanych w typowej dla artystki retro stylistyce. Do tej pory 4 piosenki – Love, Lust for Live, Summer Brummer i Groupie Love -zostały wypuszczone jako single... i tu zaczynają się problemy.
Ogólnie płyta nie jest zła, chociaż w moim odczuciu jest najgorszą z dotychczas wydanych – Del Rey trzyma swój stały, wysoki poziom. Wokalnie trudno nie ulec głębokiemu, lekko sennemu głosowi piosenkarki. Większość utworów także zachęca do bujania się w takt melodyjnych rytmów. Jednakże jest to chyba pierwsza znana mi płyta, której single są najsłabszymi z piosenek. To było także powodem mojego niezdecydowania względem całościowego przesłuchania płyty – zamieszczone na YouTube single po prostu mi się nie podobały.
Drugim minusem płyty był pomysł featuringu. Podobnie jak w powyższym przykładzie, utwory z gościnnym udziałem czy to kanadyjskiego The Weekend, czy ASAP Rocky’ego czy nawet Seana Lennona po prostu nie wyszły. Nie pomogły tu nawet lubiane przeze mnie wstawki elektroniczne przełamujące typową dla Del Rey melodyjność, natomiast fragmenty raperskie po prostu zabijały konkretne utwory.
Atutem Amerykanki, który zresztą ratuje całą płytę są zdecydowanie utwory solowe. Na szczęście stanowią one większość płyty. Kawałki te naprawdę wpadają w ucho i mają swój retro klimat (na czele z When the World Was at War We Kept Dancing). Jednakże ich stylistyka, a często także długość zniechęciłyby prawdopodobnie stacje radiowe do emisji.