What We Do in the Asgard – recenzja filmu Thor: Ragnarok - Foma - 25 października 2017

What We Do in the Asgard – recenzja filmu Thor: Ragnarok

You had one job, Taika... One job! And... you did it awesome! Tymi słowami najprościej można skwitować najnowsze dziecko w filmowej rodzinie Uniwersum Marvela – Thora: Ragnarok, w reżyserii Nowozelandczyka Taiki Waititiego (znanego szerzej głównie dzięki „wampirzym Trudnym Sprawom”, czyli dokumentalizowanej komedii What We Do in the Shadows – Co robimy w ukryciu).

Nieprzypadkowo zaczynam od zachwytów nad reżyserem, gdyż od pierwszej informacji, że to przesympatyczny Nowozelandczyk stanie po drugiej stronie kamery czułem po prostu ekscytację. Nie tylko dlatego, że oznaczało to powiew świeżości w leciutko skostniałej serii, ale przede wszystkim ze względu na pewną zapowiedź solidnej dawki humoru. I to właśnie pod znakiem humoru stoi najnowszy Thor.

Film zapowiadany przez niektórych jako najśmieszniejsze dzieło filmowego Marvela spełnia pokładane w nim nadzieje z nawiązką. Dawno żaden film akcji nie wywoływał tyle śmiechu na sali kinowej – wydaje mi się, że ostatnim takim był Deadpool. Począwszy od pierwszego monologu Thora, poprzez szereg dialogów, postaci, nawiązań do poprzednich filmów z serii, genialnie przedstawionego Hulka (nigdy go nie lubiłem, ale tym razem skradł spory kawałek filmu) aż po odpowiednio dobraną ścieżkę dźwiękową... wszystko to wzbudzało kolejne salwy śmiechu bądź chichotu widzów.

Fabularnie, nowy Thor być może nie zaskakuje. Ot, kolejna historia o ratowaniu świata, jakich pełno w komiksowej serii. Jednakże kilka scen mogło zaskoczyć, a całość oglądała się bardzo przyjemnie i płynnie. Co najważniejsze, nie czuć było przesadnej pompatyczności i naiwności opowiadanej historii, czego można się było dopatrzyć w niektórych z poprzednich filmów bazujących na uniwersum Marvela. Ewentualny brak głębi fabularnej zdecydowanie rekompensował humor i efektowne sceny walki – dla każdego coś miłego.

Co do gry aktorskiej, to przyznaję bez bicia – jestem wyznawcą Toma Hiddlestone’a vel Lokiego, więc jego ocena na pewno nie będzie obiektywna. Nie kradł on może scen w tym samym stopniu, co zazwyczaj, lecz zawsze miło jest oglądać jego grę. Pod względem kradzieży zastąpił go zdecydowanie Hulk grany przez Marka Ruffalo – jak napisałem powyżej, spory kawałek filmu należy po prostu do niego. Nawet mdły na ogół Bruce Banner wypada nadspodziewanie dobrze! Chris Hemsworth oczywiście trzyma swój stały wysoki poziom i sypie żartami na lewo i prawo – widać, że postać Thora cały czas zdecydowanie lepiej czuje się w swoim świecie niż na Ziemii. Wielkie uznanie należy się także Jeffowi Goldblumowi za jego Arcymistrza – myślę, że postać ta wraz z... po prostu wszystkim, co z nią związane, na dłuższy czas zagości w pamięci widzów. Całości dopełniają tradycyjne cameo Stana Lee (ten człowiek powinien mieć pomniki), Benedicta Cumberbatcha jako Doktora Strange’a i... Taiki Waititiego wcielającego się w postać pociesznego kosmity Korga oraz demona Surtura. Pozostali aktorzy także odwalili kawał świetnej gry, ale moim zdaniem ani Cate Blanchett (bogini śmierci Hela) ani Tessa Thompson (Walkiria), ani też Idris Elba (Heimdall) mimo wszystko nie zasługują na specjalne wyróżnienie.

Czy Thor: Ragnarok ma jakieś minusy? Zapewne tak, ale w tym momencie, świeżo po premierze ich w zasadzie nie dostrzegam, a także z czystym sumieniem polecam film każdemu. Nie tylko fanom Marvela czy komiksów, ale także osobom, które nie miały nigdy do czynienia z Thorem, Avengersami i spółką. Do czego mogę się doczepić? Może film był (o dziwo!) ciut za krótki. I brakowało Iron Mana, żeby było jeszcze śmieszniej. Bo jak jest Iron Man, to jest śmiesznie. Ale i tak było śmiesznie, więc w sumie nie mam się czego czepiać.

Foma
25 października 2017 - 19:02