amo – miłość dla wszystkich? - Foma - 2 lutego 2019

amo – miłość dla wszystkich?

Zainspirowany tekstem fsma o najnowszej płycie Bring Me The Horizon, postanowiłem wtrącić swoje „trzy grosze” do burzliwej dyskusji na jej temat. Album zatytułowany „amo”, co po portugalsku znaczy „miłość” jest kolejnym otwarciem zespołu na nowe, jeszcze lżejsze niż wcześniej brzmienia, co w oczywisty sposób dzieli fanów.  

Bring Me The Horizon to zespół założony w angielskim Sheffield w 2004 roku. Moja przygoda z nimi zaczęła się około 5-6 lat temu, kiedy przyjaciółka wręcz wymogła na mnie przesłuchanie albumu Sempiternal – prawdę mówiąc był to początek mojej przygody z mocniejszymi brzmieniami w ogóle. Od tego czasu zdążyłem zapoznać się z ciężkimi core’owymi początkami zespołu (There is a Hell…) oraz bardziej współczesną i łagodniejszą jego wersją, reprezentowaną właśnie przez wspomniane Sempiternal oraz nowsze That’s The Spirit.

amo kontynuuje odchodzenie zespołu od ciężkobrzmiących korzeni i zbliżanie do „radiowego” mainstreamu… i to właśnie stanowi główną oś dyskusji między fanami. Z jednej strony spora część osób, które można uznać za bardziej „konserwatywnych” fanów jest rozczarowana porzuceniem przez zespół mocniejszego brzmienia, a z drugiej jest znaczne grono, któremu to nie przeszkadza i dla którego nowy kierunek muzyczny jest po prostu bardziej odpowiadający – osobiście nie należę do tej grupy fanów, która śledzi dany zespół, czyta każdy jego wywiad etc., ale bliżej mi do „konserwatystów” wolących wcześniejsze BMTH.

Na album składa się 13 utworów, wśród których każdy powinien znaleźć coś dla siebie. Album rozpoczyna elektroniczne i apologise if you feel something stanowiące nastrojowe intro, które przechodzi płynnie w nieco ciężej brzmiącą MANTRĘ - utwór rozpoczynający promocję nowego albumu. Z MANTRĄ mam ten problem, że po przesłuchaniu jej jako singla nie trafiła w mój gust swoją – paradoksalnie – lekkością w stosunku do dwóch poprzednich płyt. Obecnie musiałem zrewidować swoją opinię, gdyż jest to jedna z lepszych i mocniejszych piosenek na płycie.

Następny jest nihilist blues, czyli kolejny mocno syntezatorowy kawałek zasługujący na większą uwagę, lecz moim zdaniem nieco zbyt „rozwlekły” – piosenka jest dobra, chce się ją nucić i wpada w ucho, ale po jakichś 3 minutach zaczyna się dłużyć. Podobne odczucia mam również względem następującego później in the dark. Dla jasności – w większości przypadków, jeśli chodzi o syntezatory jestem zdecydowanie na tak, ale co za dużo, to nie zdrowo.

Kolejna piosenka, wonderful life, to stare dobre BMTH z charakterystycznym wokalem i pełne mocnych gitarowych brzmień. Potem następuje przerywnik ouch, który… jest i w zasadzie tyle wystarczy o nim powiedzieć. Następne medicine to utwór stworzony jakby specjalnie po radio. Pełno w nim przyjemnych riffów i energii, których po prostu chce się słuchać i robi się to z niekłamaną przyjemnością. Przy tym wszystkim jest to jednak utwór dosyć lekki i bliski rockowi alternatywnemu.

Ósma piosenka na płycie, sugar, honey ice & tea jest chyba jednym z moich faworytów. Mocniejsze brzmienia gitarowe, perkusja, odpowiednia porcja elektroniki, refren… w zasadzie wszystko to kupiło mnie w całości. shi&t rozpoczyna poza tym tą mocniejszą część płyty. why you gotta kick me when i'm down to kolejna porcja dobrych i pulsujących niepokojącą energią brzmień. Następujące później fresh bruises jest kolejnym elektronicznym przerywnikiem, który nie jest zły, ale w moim odczuciu jednak czegoś mu brakuje.

Ostatnie 3 piosenki to w zasadzie przekrój całej płyty. mother tongue jest kolejnym „radiowym” utworem, który niesamowicie wpada w ucho za sprawą przyjemnego podkładu muzycznego i – co jest nowością – śpiewającego (a nie krzyczącego) Sykesa. Następujący później heavy metal to mój drugi faworyt, pełen mocnego brzmienia i energii, które robią z człowiekiem RZECZY. Ostatni utwór na płycie, i don’t know what to say to charakterystyczna dla zespołu ewoluująca finalna kompozycja, która rozpoczynając się partią smyczkową, z upływem czasu rozwija się instrumentalnie, kilkukrotnie zmieniając brzmienie i styl – jest ona niczym napisy końcowe w filmie.

Opisując amo, najtrafniej jest zacytować tytuł ostatniej piosenki, gdyż faktycznie nie wiem, jak skategoryzować tę płytę. Z jednej strony zespół poszedł w kierunku, który nie do końca mnie przekonuje. Utworom bliżej jest do lubianej przeze mnie alternatywy niż ciężkiego brzmienia, z którym można kojarzyć BMTH i nie jest to w gruncie rzeczy złe, ale… coś mi zwyczajnie nie pasuje. Sama płyta jest niezła/dobra, zaś muzycy są z niej bardzo zadowoleni, więc ogólne odczucia są raczej pozytywne. Nie ma „efektu Marsów”, którego można się było obawiać przy kolejnej zmianie stylu muzycznego na nowej płycie. Nie ma jakichś wybitnie słabych utworów, za to jest sporo eksperymentowania i właśnie tym jest chyba ta płyta – kolejnym muzycznym eksperymentem. Widać, że „amo” szuka pomysłu na siebie, podobnie jak stale ewoluujące BMTH. Czy jest to dobra droga? Ilu fanów, tyle zdań.

Podsumowaniem niech będzie cytat tej samej przyjaciółki, która kilka lat temu „wprowadziła” mnie w Bring Me The Horizon: „w tym albumie fajne jest to, że można o nim pisać i pisać, a nigdy nie napisze się tego samego, bo każdy odbierze go zupełnie inaczej”.

Foma
2 lutego 2019 - 20:21