Dlaczego w dniu premiery „Wojny o Planetę Małp” warto przypomnieć sobie oryginalny film z Charltonem Hestonem z 1968 roku? Jak w ogóle to wszystko się zaczęło i dlaczego zajęło istotne miejsce w historii kina science-fiction?
Uwaga! Spoilery!
W jednym z odcinków serialu „Mad Men” Don Draper grany przez Jona Hamma zabiera swojego syna do kina. Filmem, na który się wybierają, jest „Planeta Małp”. Chłopiec jest zachwycony, podobnie jak reszta pękającej w szwach widowni. Chwilę po seansie obaj decydują, że zostaną na drugi seans. Film, a zwłaszcza jego zakończenie robi na nich piorunujące wrażenie.
To znamienne, że „Planeta Małp” została zaprezentowana, a zarazem uhonorowana przez jeden z najsłynniejszych seriali ostatnich lat. „Mad Men” jako kulturowe świadectwo epoki przywoływał przez kolejne sezony najbardziej istotne wydarzenia lat sześćdziesiątych od zabójstwa Martina Luthera Kinga po lądowanie na Księżycu. Jeżeli jakiś film, czy zespół muzyczny pojawili się w tej produkcji, był to wyraźny sygnał – tak, to było istotne, to była ważna część przemian, jakie dokonywały się w tamtej dekadzie. Czy rzeczywiście opowieść o inteligentnych małpach była równie istotna dla kultury tamtego okresu, co Beatlesi?
Kiedy dziś patrzymy na oryginalną „Planetę Małp” po niemal pięćdziesięciu latach od jej premiery, uderzają dwie rzeczy. Po pierwsze, trudno nie odnieść wrażenia, że technicznie film się postarzał i to bardzo. Choć kostiumy i charakteryzacja małp trzymają się nieźle, nie można tego samego powiedzieć o scenografii, czy choreografii scen akcji. Wygląd świata przedstawionego po latach prezentuje się dość siermiężnie i swoją estetyką na pewno nie porywa. Jednocześnie podczas seansu nawet dziś z łatwością możemy zostać pochłonięci przez tę niesamowitą historię i bez problemu przymknąć oko na techniczne braki. Choć świat w warstwie wyglądu nie zapiera oddechu w piersi, jego istota, niepokojąca, tajemnicza, fantastyczna, pozostaje fascynująca. Dzieje się tak dlatego, że siła sytuacji dramatycznej i przesłania pozostaje niezmienna nawet po wielu dekadach.
Dziś wielu nie pamięta, że „Planeta Małp” Franklina J. Schaffnera była adaptacją powieści autorstwa francuskiego pisarza Pierre'a Boulle'a. To on w 1963 roku wykreował świat rządzony przez inteligentne małpy, do którego przybywają Ziemianie uczestniczący w kosmicznej ekspedycji. W literackim pierwowzorze protagonistą był dziennikarz Ulisses Merou, który powoli poznawał świat małp, uczył się małpiego języka i z pomocą naukowców – szympansicy Ziry i Corneliusa – starał się przekonać społeczeństwo planety, że wcale nie jest głupim zwierzęciem, ale wartościową i inteligentną istotą. Ludzie na planecie byli bowiem uważani za stworzenia niższego rzędu, niezbyt pojętne i niezbyt wartościowe. Merou spędził na planecie tyle czasu, że nawet zdążył doczekać się potomka, jednak został zmuszony do ucieczki, gdy nastroje antyludzkie wśród małp przybrały na sile. Wyruszył w kosmiczną podróż, lecz gdy jego statek dotarł na Ziemię, ujrzał… planetę władaną przez małpy.
Jak widać, główny szkielet opowieści pozostał niezmienny w ekranizacji Schaffnera, jednak zmieniono kilka kluczowych punktów. Główny bohater „Planety Małp”, Taylor grany przez Charltona Hestona nie był dziennikarzem, ale przywódcą kosmicznej ekspedycji. Aby film był zrozumiały dla odbiorców, zrezygnowano z kreowania małpiego języka. Zamiast tego małpy mówiły po angielsku, a czasowy brak możliwości porozumienia Taylora z nimi wynikał z faktu uszkodzenia jego krtani po traumatycznych przeżyciach związanych z pierwszym spotkaniem z mieszkańcami planety. Pozwoliło to na stworzenie jednego z najsłynniejszych cytatów w kinematografii w scenie, w której Taylor goniony przez małpy ostatecznie zostaje schwytany w sieć i krzyczy w gniewie „Zabieraj swoje śmierdzące łapy, ty cholerna brudna małpo!” („Get your stinking paws off me, you damn dirty ape!”). Cytat ten w 2005 roku znalazł się na liście stu najsłynniejszych kwestii filmowych w historii kina ogłoszonej przez Amerykański Instytut Filmowy. Pobyt Taylora na planecie był też krótszy, niż u Merou, bohater nie doczekał się również syna. Najistotniejszą różnicą między książką i filmem była jednak puenta opowieści, niby taka sama, a jednak o wiele mocniejsza w przekazie w filmie Schaffnera, zwłaszcza dla amerykańskiego widza. Taylor uciekający w finale filmu przed małpami nie wsiadł do kosmicznego statku, lecz podążał brzegiem plaży, gdzie natrafił na ruinę Statuy Wolności. Tak oto do jego świadomości dotarła okrutna prawda – to nie obca planeta, to Ziemia, którą zawładnęły małpy. Finałowe kadry filmu rozdzierał rozpaczliwy krzyk bohatera wyklinającego ludzkość, która doprowadziła do upadku cywilizacji. Ten krzyk był czymś wyjątkowym dla ówczesnych widzów.
Zakończenie zmieniające optykę patrzenia na całą historię było czymś wyjątkowym z dwóch powodów. Po pierwsze, oferowało widowni jeden z najbardziej spektakularnych „twistów” w dziejach kina i to w czasach, gdy tego typu zakończenia nie były normą. Co prawda osiem lat wcześniej widzowie mogli się ekscytować zaskakującym finałem „Psychozy” Alfreda Hitchcocka, ale daleko było jeszcze do czasów „Podejrzanych”, „Podziemnego kręgu”, czy „Szóstego zmysłu”. Zupełne odwrócenie sytuacji fabularnej było wtedy prawdziwą narracyjną bombą i nic dziwnego, że wywoływało pisk ekscytacji w kinowych salach w Stanach Zjednoczonych. Sam twist nie wystarczyłby jednak, aby nadać „Planecie Małp” status dzieła kultowego. Istotniejsze było to, jak ów finał łączył się z całością przekazu filmu Schaffnera.
Wizja świata przedstawionego w filmie na kilka różnych sposobów wpisywała się w typowy dla lat sześćdziesiątych proces burzenia dotychczasowego ładu społecznego i ewolucję kulturową i obyczajową, jaka dokonywała się w amerykańskim (i nie tylko) społeczeństwie. Przede wszystkim zetknięcie z zakończeniem historii prowokowało do refleksji nad istotą rzeczywistości i zastanowienia się nad tym, czy świat rzeczywiście jest tym, czym wydaje się być. Nie chodzi tu przy tym o futurystyczne przemyślenia rodem z „Matrixa”, ale o skruszenie fundamentów zdawałoby się ułożonej cywilizacji. Czy rzeczywiście normy i zachowania, które kultywujemy są jedynymi możliwymi? To pytanie nurtowało ludzi w burzliwych latach sześćdziesiątych bez ustanku, a „Planeta Małp” dodatkowo podsycała ten ogień.
Po wtóre, obserwując społeczeństwo zbudowane przez szympansy, goryle i orangutany, można było przejrzeć się niczym w lustrze w tej specyficznej cywilizacji. Cywilizacji z wyraźnym podziałem kastowym, zamkniętej na odmienność, szczególnie inność gatunku ludzkiego, hołdującej mitom, nawet gdy nie wytrzymywały naporu faktów. Obecna tu nienawiść małp do ludzi mogła przywoływać przedmiotowe traktowanie zwierząt, ale w ówczesnej sytuacji społecznej prowadziła do jeszcze jednego bardzo wyrazistego skojarzenia. Kto w tamtych latach stawał się ofiarą rasowych uprzedzeń? Rzecz jasna czarni walczący o swoje prawa w USA. Wydźwięk dotyczący ciasnego myślenia prowadzącego do rasowych uprzedzeń był tym silniejszy, że dwa miesiące po premierze filmu zginął Martin Luther King. „Planeta Małp” jako wielki kasowy przebój przyczyniła się tym samym do utrwalenia w masowej świadomości refleksji nad sensem walki międzyrasowej.
Trudno było też nie dostrzec w filmie jawnego pierwiastka darwinistycznego. Choć sposób wyewoluowania małp w inteligentny gatunek pokazano szczegółowo dopiero w kolejnych filmach, sam fakt zaistnienia supremacji małp na Ziemi w wyniku ewolucji pozostawał bezsprzeczny. To znów poddawało w wątpliwość oczywisty ład świata – a może człowiek nie jest, lub nie musi być najważniejszym i wyjątkowym gatunkiem na planecie? Zasianie owego ziarna niepewności miało znaczenie w czasie, gdy teoria ewolucji dopiero przebijała się do masowej świadomości, a odkrycia na polu genetyki miały dopiero status świeżej naukowej sensacji.
To właśnie metafora cywilizacji niosąca filozoficzną i socjologiczną refleksję stanowiła o tym, że „Planeta Małp” okazała się wielkim sukcesem. Atrakcyjna fabuła i finałowy zwrot akcji były tylko przedłużeniem i zamknięciem przekazu. Sceny akcji, czy fantastyczne perypetie bohaterów same w sobie nie miałyby tak wielkiej mocy oddziaływania. Dowodem na to jest recepcja kolejnych części cyklu powstałych w latach siedemdziesiątych. Już „ W podziemiach Planety Małp” z 1970 roku nie porwało publiki, jak też spotkało się z negatywną oceną krytyków. Nie pomógł tu fakt, że film był bezpośrednią kontynuacją oryginału, a na ekran powrócił Heston, choć w mniejszej roli. Kolejne tytuły – „Ucieczka z Planety Małp”, „Podbój Planety Małp” i „Bitwa o Planetę Małp” radziły sobie jeszcze gorzej. Nie oferowały bowiem nic ponad zwykłe kino przygodowe, były pozbawione głębi pierwszego obrazu, który zostawał w pamięci na długo po seansie.
Wraz z nieuniknionym końcem pierwotnej serii świat Planety Małp zniknął z ekranów na długie lata. Na Planetę powrócił w 2001 roku Tim Burton w filmie będącym kalką oryginału Schaffnera. Jednak pomimo dobrej charakteryzacji i kostiumów remake nie miał klimatu pierwowzoru, a Mark Wahlberg nie był w stanie wejść w buty Charltona Hestona. Film zebrał trzy Złote Maliny i choć był względnym sukcesem kasowym, Burton do świata małp już nie miał zamiaru wracać.
Dziesięć lat później okazało się jednak, że w ów świat wciąż można tchnąć życie. „Geneza Planety Małp” będąca pierwszą częścią trylogii pokazującej zdarzenia, które doprowadziły do powstania małpiego królestwa, pokazała, że w tej historii wciąż drzemie potencjał dramatyczny, a co równie istotne, współczesna technologia jest w stanie wykreować małpich bohaterów tak realistycznie, jak nigdy. Choć Kim Hunter jako szympansica Zira w pierwszej „Planecie Małp”, czy Tim Roth jako generał Thade u Bartona prezentowali się naprawdę dobrze, wciąż pozostawali w naszych oczach ludźmi przebranymi za małpy. Dobrodziejstwa techniki motion copture i wysiłek aktorów pozwoliły w „Genezie…” na stworzenie małp, które rzeczywiście są małpami, co nadało świeżości tej zdawałoby się zarzuconej przez filmowców historii.
Co jednak istotniejsze, otrzymaliśmy spójną, ciekawą i psychologicznie uwiarygodnioną opowieść o początkach inteligentnej rasy małp związanych z naukowymi eksperymentami. Kluczowa była tu postać Caesara, małpy, która stała się przywódcą buntu i doprowadziła do powstania nowego gatunku. Bohater sugestywnie odegrany przez Andy’ego Serkisa nie był tu ani dobry, ani zły. Był po prostu inny. Inny, niż ludzie, pragnący wolności i niezależności. A zarazem nie zdający sobie sprawy, jak wielkie reperkusje będą mieć jego poczynania. Caesar od początku budził współczucie i sympatię. W „Genezie…” trudno było nie złapać się na tym, że mimo wiedzy o apokaliptycznym finale działań bohatera kibicowaliśmy Caesarowi w jego drodze ku emancypacji. Zarazem opowieść o pragnieniu wolności i powstaniu nowego gatunku znów zawierała w sobie głębszą refleksję, jak też futurystyczną groźbę.
Wszystkie te wątki znalazły kontynuację w „Ewolucji Planety Małp”, gdzie Caesar i jego pobratymcy tworzyli już oddzielne społeczeństwo, które w postapokaliptycznym świecie po wielkiej zarazie starało się wypracować sposoby koegzystencji z ludźmi. Finał znów okazał się tragiczny, a opowieść niosła za sobą gorzki przekaz głoszący, że zło i nienawiść są w stanie zrodzić się w każdej społeczności, a jednocześnie doprowadzić do rozlewu krwi i zagłady. Film podobnie jak jego poprzednik oferował wciągającą fabułę, oryginalny świat i znakomicie zrealizowane sceny walk i bitew. Oba prequele były tym, czego fani dawnej „Planety Małp” oczekiwali – dopracowaną realizacyjnie i przemyślaną fabularnie uwerturą do kultowej symfonii.
Rzecz jasna nowa trylogia nie zdobędzie takiej pozycji w światowym kinie, jak oryginał. Wyjątkowość pierwszej „Planety Małp” wiązała się bowiem nie tylko z samą istotą filmu, ale okresu historycznego w jakim powstał i jego miejsca na mapie przemian kulturowych w drugiej połowie XX wieku. Jednak najnowsze filmy stanowią wartościowe uzupełnienie owego kultowego obrazu, a nawet pomijając oryginał, pozostają odrębnym ciekawym kinem science-fiction. Oglądając „Wojnę o Planetę Małp”, warto jednak pamiętać, jaka była prawdziwa geneza tej niezwykłej serii.