Luc Besson proponuje kolorową przygodę w klimatach science-fiction, niby pełną atrakcji, ale jednocześnie pozbawioną ducha, który sprawiłby, że fantazyjne światy wykreowane przez Francuza zapadałyby w pamięć.
Początek najnowszego filmu autora takich hitów jak „Leon Zawodowiec”, „Nikita”, czy „Piąty Element” to wielka obietnica – reżyser prezentuje nam rozwój wypraw kosmicznych i cywilizacji w sekwencji, w której widzimy kolejne etapy odkrywania wszechświata, począwszy od schyłku XX wieku, a skończywszy parę stuleci wprzód. Ludzie rozwijają naukę, ale także samych siebie, najpierw ucząc się współpracy między sobą, by następnie poznać i zacząć czerpać wiedzę i doświadczenia od kosmicznych ras i cywilizacji. Tak oto dowiadujemy się, że świat w XXV wieku to już nie tylko ziemia, ale niezliczone cywilizacje wpływające na siebie nawzajem. Besson obiecuje nam, że pokaże nam ten fascynujący przekrój różnorakich światów i już w pierwszych kadrach zapowiada plastyczne rozpasanie, jakie widzieliśmy we wspomnianym „Piątym Elemencie”.
Rzeczywiście, estetyczne ekstrawagancje wynikłe z szalonej wyobraźni Bessona widać tu na każdym kroku – scenografia, efekty specjalne, kostiumy, czy kreacja różnych gatunków obcych skrzą się tysiącem kolorów, grą świateł i mnogością najbardziej wymyślnych kształtów. Jednak czy wizualne eldorado wystarczy, by stworzyć oryginalny i zapadający w pamięć świat? To pytanie nieraz mimowolnie zadamy sobie podczas seansu.
Naszymi przewodnikami po owym świecie są tu tytułowy Valerian, agent federalny tropiący groźne dla kosmicznego porządku zdarzenia oraz jego partnerka Laureline. W kreacji protagonistów odgrywanych przez Carę Delevingne i Dane’a DeHaana widać główny mankament filmu – miałkość bohaterów i brak chemii między nimi. Dotyczy to nie tylko głównych postaci, również drugoplanowych, ale co oczywiste, w przypadku Valeriana i jego partnerki jest to szczególnie dostrzegalne. Zarówno Delevingne jak i DeHaan są bardzo sztywni, swoje kwestie wypowiadają w sposób sztuczny i zupełnie nie czuć między nimi napięcia, a przecież ich relacja ma być motorem napędowym fabuły. Co prawda nieustannie zapewniają nas w dialogach o ogniu uczucia, który raz bucha, raz gaśnie między nimi, ale w obliczu pozbawionego wyrazu zachowania postaci musimy wierzyć im na słowo. Tym samym również odkrywana przez bohaterów afera dotycząca międzyplanetarnej wojny i okrutnej kosmicznej tragedii nie oddziałuje na nas tak mocno, jakby chcieli tego twórcy.
Problem z przygodowym science-fiction Bessona polega na tym, że choć pochłaniamy kolejne sceny akcji, przemierzamy fantastyczne lokacje i poznajemy kolejne coraz bardziej niesamowite postaci z galerii kosmitów, każde kolejne zdarzenie, czy bohater wydają się znajomi, żeby nie powiedzieć wyjęci żywcem z matrycy, która przemieliła ich po wielokroć w wielu tego typu filmach. Cywilizacja kosmicznych poławiaczy pereł żywo przypomina bohaterów „Avatara”, a spiski i intrygi w szeregach ludzkich komandorów i generałów wydają się znajome, zupełnie jakbyśmy je już wcześniej widzieli dawno temu w jakiejś odległej galaktyce. Niestety, wszystkie te elementy nie noszą znamion zabawnych cytatów i gry z widzem, ale wyglądają na toporną próbę stworzenia nowej budowli z cegieł pozbieranych z rozmaitych konstrukcji. Próżno oczekiwać, by w tej sytuacji całość tchnęła świeżością i oryginalnością.
Nie oznacza to wcale, że „Valeriana i Miasta Tysiąca Planet”, nie da się oglądać. Przygody naszych herosów obserwujemy z pewnym zaciekawieniem, zapoznając się z kolejnymi zakątkami wielkiego kosmicznego miasta i jego mieszkańcami, jednak nie znajdziemy wśród nich nikogo, kto zostanie naszym ulubionym bohaterem kina science-fiction, nie usłyszymy cytatu, który zapadnie nam w pamięć. Wszystkie rozwiązania fabularne to typowa droga, jaką przemierzali bohaterowie kina przygodowego po tysiąc razy. Zwroty akcji nie zaskakują, a podniosłe teksty o miłości, czy poświęceniu zalatują banałem. Besson stara się nadać historii oryginalną wymowę, snując w finale refleksje dotyczące wojny, pokoju i harmonijnego rozwoju cywilizacji, ale te usilne starania nie przynoszą żadnego efektu w obliczu szablonowości wszystkiego, co prowadzi do tego w zamierzeniu głębokiego przekazu.
„Valerian i Miasto Tysiąca Planet” to film, w którym widać chęć stworzenia nowego i intrygującego świata, jednak zamierzenia te nie mogły zostać zrealizowane z dość wtórną fabułą, nijakimi bohaterami i marnym aktorstwem. Świat Bessona może i prezentuje się ładnie i kolorowo, ale brakuje mu pierwiastka, który nadałby życie tej kreacji. Jest ładną, lecz niestety pustą budowlą, wydmuszką, na którą miło się patrzy, ale o której zapomina się zaraz po wyjściu z kina. Daleko mu tym samym choćby do „Piątego Elementu” sprzed dwóch dekad, który stylistyczne szaleństwo barw skutecznie łączył z pełną energii i niepozbawioną humoru opowieścią. Tymczasem przygody Valeriana nie są ani zabawne, ani emocjonujące, ani nowatorskie. Są ładne, poprawne i kolorowe. Nic ponadto.