Dunkierka Christophera Nolana nie jest standardowym kinem wojennym z batalionami walczących żołnierzy, nieustającym terkotem karabinów maszynowych, urwanymi kończynami i flakami na wierzchu. To całkowite przeciwieństwo wszystkiego, co widzieliśmy w Szeregowcu Ryanie, ale nie oznacza to, że nie widać tam realiów wojny. Nolanowi udało się chyba najlepiej do tej pory pokazać bezsilność na polu bitwy - szkoda tylko, że na koniec trochę go poniosło. Gdyby Dunkierkę skrócić o dosłownie minutę i wyrzucić tandetne ujęcia z końcówki, robiłaby naprawdę piorunujące wrażenie.
Z jednej strony rozumiem zamierzenia autora, by ciągnące się praktycznie przez cały film napięcie jakoś na koniec rozładować. Zupełnie jednak nie rozumiem, czemu zrobił to w tak kiczowaty sposób, zupełnie oderwany od wcześniejszego stylu. Dunkierka jest bowiem niezwykle klaustrofobicznym filmem, dość realistycznie pokazującym, co czuje się w pułapce bez wyjścia. Śmiertelnej pułapce, w której karabin z pełnym magazynkiem nic nie pomoże. U Nolana ciasną pułapką jest wszystko - kabina myśliwca Spitfire, skorupa kutra, kadłub ogromnego okrętu, niezwykle szeroka plaża, a nawet otwarte morze. Nie ważne, czy kamera pokazuje bardzo wąskie ujęcia tuż obok ludzi, czy szerokie kadry z wybrzeżem w tle - zawsze czujemy taką samą klaustrofobię i beznadziejność sytuacji. Wszystko ubrano w niezwykle oszczędne, minimalistyczne ujęcia. W każdym kadrze panuje schludny porządek i czystość. Nic nie odwraca naszej uwagi, nie ma też zbędnych "ozdób", choćby w postaci spowolnionego tempa.
Motyw pułapki podkreślają bohaterowie filmu. Niewiele o nich wiemy, nie jest zbyt ważne kim są, ale ciągle widzimy jak robią wszystko, byle się z tej pułapki uwolnić. Czasem jest to zwykły bieg przed siebie, czasem rozpaczliwe pływanie pod wodą w zatopionym kambuzie, czasem tylko trzaskanie w zamknięte drzwi. Praktycznie każda scena zbudowana jest na jednej i tej samej zasadzie - za wszelką cenę wydostać się na wolność, na otwartą przestrzeń i za nic nie dać zamknąć ponownie. Z rytmem ciągłego powtarzania jednego motywu doskonale współgra muzyka Hansa Zimmera, przez większą część filmu składająca się jakby tylko z paru pełnych napięcia taktów zapętlonych bez końca.
Z pułapki powtórek Nolan starał się wybrnąć niechronologicznym sposobem narracji, przeplatając trzy wątki: żołnierzy na plaży, cywilów na jachcie i pilotów RAFu, w trzech różnych przedziałach czasowych. Dość trudna sztuczka udała mu się połowicznie. Nie mamy problemu z ustaleniem co kiedy się dzieje i naprawdę ciekawie odkrywa się drobne sceny, kiedy wątki nakładają się na siebie w tych samych momentach. Reżyser przesadził jednak z chęcią pokazania aż tygodnia, jaki spędzili żołnierze na plaży. W ogóle tego nie czuć i pozostaje tylko wrażenie, że połowę materiału wycięto, a my coś przegapiliśmy.
Dunkierka to wyjątkowy obraz, w którym niepotrzebni są wspaniali aktorzy, wartka akcja i efekty specjalne. Odniosłem wrażenie, że obecność Toma Hardy’ego, Kennetha Branagha czy Marka Rylance’a niewiele tam wnosi i film oglądałoby się zupełnie tak samo z innymi nazwiskami. Wojna jest tu w pewnym sensie tłem, a mimo to czujemy jej ogromną skalę i bezduszne okrucieństwo czające się wszędzie, od zasuwki w drzwiach, przez nurkującego bombowca Stukasa, po wielką plamę ropy na morzu. Szkoda tylko, że tak niezwykły i pełen napięcia film kończy się w tak banalny, ubarwiony kiczowatym zachodem słońca sposób. Christopher Nolan ruszył na podbój kina wojennego i jako dowódca i strateg w filmowym rzemiośle spisał się… prawie na medal. Wygrał bitwę, a mógł podbić świat - kinematografii.