Black Mirror sezon 4 – bezspoilerowe wrażenia - Blinky - 4 stycznia 2018

Black Mirror sezon 4 – bezspoilerowe wrażenia

To już drugi sezon Czarnego Lustra, odkąd Netlix przyjął je pod swą pieczę. Poprzedni sezon został przez dotychczasowych fanów serialu skrytykowany za rzekome obniżenie poziomu odcinków i niepotrzebną zmianę stylu. Byłem jedną z osób, którym specjalnie nie przeszkadzała zmiana i które wciąż cieszyły się, że mogą się trochę beztrosko zdołować pesymistyczną wizją przyszłości. Z podobnym nastawieniem – bez wygórowanych oczekiwań, ale z solidną i chyba uzasadnioną dawką nadziei – zabrałem się za świeży jeszcze sezon czwarty. 


1. USS Callister

Odniosłem wrażenie, że pierwszy odcinek tego sezonu cierpi nieco na syndrom nowej (w sensie najnowszej) trylogii Star Wars – chce pokazać starym fanom: "Hej, to znów ja – stary dobry Black Mirror! Mamy tu wirtualną rzeczywistość, trochę mrocznej strony ludzkiej natury i wszystko to, co lubiliście poprzednio!" i jednocześnie przyciągnąć do siebie nowych widzów nieco luźniejszym klimatem w stylu memicznego Steve'a Buscemi'ego mówiącego: "How do you do, fellow kids".

Możesz wykreować swój własny świat wirtualny, w którym jesteś właściwie bogiem. Możesz przenosić do niego kopie prawdziwych ludzi, którzy każdego dnia upokarzają Cię w pracy. Tak się też składa, że jesteś przy okazji fanatykiem starej serialowej space-opery i masz dosłownie pół biura zawalone kasetami. To sprawia, że wirtualna rzeczywistość wykreowana przez głównego bohatera jest bardzo space-trekowo-sztampowa. I te sztuczne aktorstwo, tandetne kostiumy i przerysowana kolorystyka mogłaby być idealnym poligonem do rozprawienia się twórców z przerośniętym ego "kapitana", realizującego swoje ambicje w sposób zupełnie bezkarny. Jednak odcinek ten nie może się zdecydować, czy iść w tę stronę czy raczej wcisnąć tu i tam jakiś absurdalny i kompletnie niepasujący do postaci, świata lub czegokolwiek innego dowcip, czy one-liner.

Efekt jest taki, że USS Callister jest po prostu nijaki, z jednej strony korzystając z ciekawego pomysłu, a z drugiej nie daje odczucia spójności i samodzielności historii, za którą lubiłem poprzednie historie. Nie jestem zdania, że odcinki powinny zawsze kończyć się w jakiś brutalnie pesymistyczny sposób, wręcz fajnie od czasu do czasu dostać od twórców jakiś promyczek nadziei, ale tutaj zakończenie odcinka nie wywołało u mnie po prostu jakichkolwiek emocji. A mogło się to potoczyć zgoła inaczej...


 2. Arkangel

Tu jest nieco lepiej. Mamy tutaj ciekawe podejście do kwestii nadopiekuńczości. Ten odcinek bardzo szybko stawia pytanie o to, jak bardzo jesteśmy w stanie zaingerować w prywatność naszych dzieci, po to tylko by chronić je od tego chorego, zdegenerowanego świata i wielu jego niebezpieczeństw. Tutaj w parze z ciekawym pomysłem idzie także dobra gra aktorska męczonej moralnymi rozterkami nadopiekuńczej matki oraz skrzywdzonej przez tę nadopiekuńczość córki. Są to postaci dobrze nakreślone z punktu widzenia psychologicznego, a ich motywacje są uzasadnione i to nadaje naprawdę sporo dramatyzmu całemu odcinkowi.

Znów muszę jednak nieco ponarzekać na zakończenie, które nie jest może złe, ale po prostu do bólu przewidywalne i czytelne właściwie od mniej więcej połowy odcinka. Tu jednak biorę pod uwagę, że mógł to być świadomy zabieg twórców na wzór greckich tragedii, gdzie – cóż – tragiczne zakończenie było nieuniknione. Arkangel nie dorównuje poziomowi najlepszym odcinkom serialu, ale miło go przyjąłem po nijakim poprzedniku.

No i ktoś, kto projektuje loga dla tych wymyślnych gadżetów powinien po tym odcinku dostać cholerny awans – strasznie podoba mi się symbol tytułowego urządzenia!


3. Krokodyl

Ten odcinek uświadomił mi dlaczego tak bardzo polubiłem Black Mirror. Ten serial bardzo zgrabnie analizował ludzką naturę, społeczeństwo i ludzkie zachowania w warunkach nadzwyczajnych, które zapewniały wymyślne gadżety i przerażająco-olśniewające wynalazki. Poezją było dla mnie to, jak ładnie się to ze sobą komponowało.

Krokodyl pokazał mi to dlatego, że tutaj tej harmonii kompletnie zabrakło. Jest to mroczna, kryminalna historia pewnej zbrodni (która potem zmienia swoją liczbę na mnogą). A żeby był to odcinek BM, to gdzieś obok tej historii dorzucono wymyślny gadżet – tym razem jest to pamięciomat, czyli komputer pozwalający dosłownie zobaczyć czyjeś wspomnienia. Niby spoko, ale przez tę wyraźną odrębność dwóch głównych elementów, odcinek wydaje się po prostu miałki, bo sam wątek "kryminalny" nie jest zbyt porywający; na pewno nie wystarczająco żeby utrzymać uwagę widza przez prawie równą godzinę. Aktorsko jest przyzwoicie, ale rzuciło mi się w oczy coś, co mogę powiedzieć chyba o większości sezonu – z powodzeniem i zyskiem dla jakości, nowe odcinki mogłyby trwać po dwadzieścia minut. Wtedy historia z Krokodyla może bardziej trzymałaby mnie w napięciu, a tak po prostu się wynudziłem.

Szczególnie zwróciła moją uwagę jeszcze inna tendencja widoczna w prawie całym sezonie – dość nachalne pokazywanie, że te wszystkie odcinki są częścią jednego uniwersum. Jestem fanem takich zabiegów i z chęcią przyjmuję wszelkie subtelne poszlaki, ale ten odcinek wpycha widzowi do gardła te smaczki w porcjach niemożliwych do pogryzienia i poprawnego strawienia, krzycząc przy tym: "HEJ! HEJ! PAMIĘTACIE TĘ PIOSENKĘ Z PIERWSZEGO SEZONU?? TO ONA! TUTAJ LECI! I TUTAJ TEŻ! A TA POSTAĆ NAWET MÓWI ŻE JĄ LUBI! WIDZICIE? PUSZCZAMY WAM OKO!!!111jedenjedenjeden".


4. Hang the DJ

Dla mnie to najlepszy odcinek serii. Wrzuca widza razem z bohaterem w intrygujący świat i bardzo oszczędnie dawkuje wszelkie informacje. Wszystko to z lekkim cynizmem, ale i budzącymi sympatię postaciami.

Związki są trudne. Czy raczej "były". Trzeba było się spotykać z kimś i angażować emocjonalnie, nie mając gwarancji, że się to wszystko nie zawali po czasie. Ale dziś jest łatwiej. Jest na to system! Specjalny algorytm pomaga każdemu odnaleźć swoją prawdziwą drugą połówkę! Więcej nie powiem, bo odkrywanie fabuły i samego świata przedstawionego krok po kroku na własną rękę daje sporo frajdy i jest zwieńczone bardzo satysfakcjonującym zakończeniem – siwiejący drugi i stojący jedną nogą w grobie pierwszy sezon są dumni.


5. Twardogłowy (oryginalny tytuł: Metalhead)

Czy uwierzylibyście, gdybym powiedział Wam, że w przyszłości ludzie będą walczyć o przetrwanie w nierównym konflikcie ze sztuczną inteligencją? Pewnie tak, to dosyć popularny motyw w sci-fi. Ale czy dalej bylibyście w stanie mi uwierzyć, że zbrojną ręką wrogiej AI będą uzbrojone i mniej niezdarne roboty przypominające te rozwijane aktualnie przez m.in. Boston Dynamics? Cóż, twórcy piątego odcinka uznali, że taki scenariusz jest prawdopodobny.

W trakcie realizacji doszli chyba do wniosku, że będzie to raczej komicznie wyglądać, więc ów odcinek jest dla niepoznaki czarno-biały. Naprawdę. A żeby dodać dramatyzmu i napięcia kompletnie pozbawionym tych elementów scenom, postanowiono ubogagić je podrasowanymi "piszczącymi" skrzypcami na podobieństwo tych z Psychozy. Serio. I jest to dźwięk w tym odcinku tak nadużywany, że już w siedemnastej minucie wolałem zamienić się miejscami z kobietą uciekającą właśnie przed morderczym robo-psem.

Jeśli ktoś jednak pominie ten głupiutki motyw główny, to wciąż zmierzyć się będzie musiał z budzącą niemal podziw płaskością tego odcinka. Nie wiemy kompletnie nic o postaciach, które widzimy na ekranie, nie wiemy co doprowadziło do tej apokaliptycznej sytuacji. Nie wiemy właściwie nic. I to akurat samo w sobie nie jest problemem, bo przed chwilą zachwalałem przecież tę samą tajemniczość Hang the DJ. Tylko że tutaj nie dostajemy odpowiedzi na żadne z pytań, nawet delikatnych poszlak, a przez to los głównej bohaterki jest nam zupełnie obojętny.

Nie rozumiejąc i nie znając jej motywacji, widzimy tylko postać próbującą uciec komicznemu robotowi z nożem (sic!), co jest samo w sobie tak bardzo absurdalne, że nawet nie wiem co mógłbym tu jeszcze napisać. Niby pod koniec użyta zostaje karta "Wszystko się wyjaśnia", ale tak naprawdę nie tylko nie ratuje to odcinka, a jeszcze bardziej go pogrąża, bo naprawdę nie dziwię się, że ludzkość jest na skraju wyginięcia, jeśli homo sapiens ryzykują życie dla... sami zobaczycie. I już Wam współczuję.

Poziomem wykonania i złożonością fabuły przypomina mi to raczej popisowe, dziesięciominutowe amatorskie filmy na Youtube, które tam jeszcze robią wrażenie, bo są realizowane z mocno ograniczonym budżetem i trwają góra dziesięć minut, a nie – jak to jest w tym przypadku – przydługie 41.


6. Czarne Muzeum

Zblazowany ogólnym poziomem, jaki prezentował dotychczas czwarty sezon, chciałem już po prostu doprowadzić to do końca, przebrnąć przez ostatni epizod i mieć to już za sobą. Miło się jednak zaskoczyłem, bo jest to w pewnym sensie powrót do korzeni serii. Jest intrygująco, mrocznie i pełno tu technologicznych cudów (i przekleństw jednocześnie). Witamy w Czarnym Muzeum! Zebrane są tutaj eksponaty, z którymi powiązane są straszne zbrodnie. W cenie biletu znajduje się pełen pasji przewodnik, który z chęcią opowie Wam najmroczniejsze historie.

I tym właśnie jest ostatni odcinek – zbiorem histoii trzech gadżetów i ludzi, którzy z nimi swego czasu szaleli. Potem historie zgrabnie się ze sobą łączą i plot-twist choć może nieco przewidywalny – ostatecznie daje radę.

 


 

Tak wyglądają moje wrażenia z czwartego sezonu Black Mirror. Jest to niestety najsłabszy z dotychczasowych i nawet te dwa najmocniejsze odcinki w poprzednich sezonach uszłyby raczej za będące po  prostu "w porządku". Jak to mówił pewien irytujący pan w X-COM: "Przykra sprawa".

Blinky
4 stycznia 2018 - 14:47