Na start wyjaśnienie: uważam, że Marvel Cinematic Universe to doskonale naoliwiona maszyna, w której nawet słabsze filmy bronią się jako niezła rozrywka. Innymi słowy - musiałby się stać coś niewyobrażalnego, by nagle do MCU zaczęły wpadać naprawdę słabe produkcje. Ant-Man i Osa, film numer 20 (!) tego statusu nie zmienia i zapewnia dwie godziny dobrej zabawy. Tylko tyle i aż tyle, ale czy to źle?
Zaczynanie przygody z uniwersum Marvela na tak późnym etapie nie ma sensu bez poznania sobie wszystkich najważniejszych wątków i twórcy nowego Ant-Mana uznają, że widz wszystko wie. Wrzucają więc go w środek akcji (która jest jednocześnie rozbudowaną retrospekcją z filmu z 2015 roku) i śmiało lecą dalej.
Po potędze, jaką była Wojna bez granic, mniejsza skala i luźniejszy ton nowego filmu są mile widziane. Zamiast dramatu o kosmicznym zasięgu, mamy zaplątaną w naukowy bełkot historię czterech rodzin. Hank Pym i jego córka Hope probują wydostać żonę/mamę z wymiaru kwantowego. Scott Lang przestał być Ant-Manem i będąc w areszcie domowym robi, co może by córka miała wspaniale dzieciństwo. Jego ziomek Luis ma swoją "rodzinę" w postaci kumpli z nowej firmy ochroniarsko-zabezpieczeniowej, zaś główny złoczyńca i jego rodzinne konotacje są czwartym klockiem tej układanki. Więcej nie zdradzę, zapraszam dalej - najpierw sprawdzimy, czy jest tu choć jeden tak fajny pojedynek, jak ten w spadającej walizce z poprzedniego filmu.
Odpowiedź: prawie jest. Kreatywność w wykorzystywaniu skali podczas walk jest silna w marvelowej ekipie, choć opadu szczęki nie było. Znana ze zwiastunów akcja z nożami czy pościg ulicami San Francisco w pełnym filmie są zdecydowanie dłuższe i jeszcze fajniejsze. Cieszy też ponowna wyprawa do najmniejszych szczelin uniwersum i bardzo fajnie wykorzystywane moce panny Duch, dzięki którym zwykłe okładanie się po maskach nabiera charakteru. Ale ani jeden fragment filmu nie był tak świeży lub tak niezwykły, by go chwalić ponad miarę.
Podobnie jest z postaciami i odtwórcami ról. Ant-Man jest śmieszkiem, Osa jest zadziorną, silną babką, doktor Pym jest wkurzony, a Luis i jego drużyna są cudownie nieporadni i bardzo zabawni (ach, ta scena z narracją zza kadru w wykonaniu Michaela Peny - tak samo dobra jest teraz, jak 3 lata temu), blado wypada bohater Waltona Gogginsa, który wypełnia przestrzeń przeznaczoną na cwaniaka-biznesmena-gangstera, ale jedyne, co robi, to trochę przeszkadza. Sporo dobrego można powiedzieć o Billu Fosterze i Duchu, ale to już terytorium spoilerowe, więc ćśśśs. Wszystko gra. Wszystko jest ok. Nic nie jest "wow".
Ant-Man i Osa to przykład bardzo bezpiecznej kontynuacji, która wykorzystuje wszystkie swoje atuty w 75%. Jest zabawna, ale nie jakoś bardzo. Jest ładna, ale nie jakoś bardzo. Jest dynamiczna, ale nie jakoś bardzo. Jest inna, ale nie jakoś bardzo. W kinie bawiłem się dobrze, odetchnąłem zarówno od upału, jak i jeszcze żywych emocji po Avengers. MCU potrzebuje takich lekkich, małych historii, ale i tak wiemy, że najwięcej radochy dają te duże, pełne rozmachu i bohaterów opowieści. Panie Peyton - ode mnie zasłużone, solidne 7/10.