Limp Bizkit wraca po 10 latach. Recenzja albumu Limp Bizkit Still Sucks - fsm - 4 listopada 2021

Limp Bizkit wraca po 10 latach. Recenzja albumu Limp Bizkit Still Sucks

Zabawna sprawa z tym Limp Bizkit. Przez pierwsze 6 lat kariery grupa wydała 4 albumy pełne hiciorów. Byli u szczytu sławy, rozpoznawalni przez wszystkich, nie tylko fanów nu-metalu, przy okazji zaś wielu uwielbiało ich nie lubić, czy wręcz nienawidzić. A bo popularni, a bo rap jest do dupy, a bo Fred Durst to burak w czapce, a bo piosenki słabe. Potem było niemal 8 lat przerwy (w 2005 wyszła świetna EPka The Unquestionable Truth) i pojawił się album Gold Cobra, robiący z grubsza to samo, ale w ciut nowocześniejsze formie. I wtedy zaczęła się karuzela, której finał w końcu poznaliśmy.

Od 2012 LB próbowali wydać album zatytułowany Stampede of the Disco Elephants, było kilka singli (gorszych i lepszych), były obietnice, ale nic z tego nie wyszło. Gitarzysta Wes Borland stwierdził że hamulcowym był sam Durst. Muzyka była gotowa, ale wokale ciągle nie były wystarczająco dobre. Minęła dekada i nagle Limp Bizkit stali się zespołem uzbrojonym w moc nostalgii. Nagle nie są już wcale tak obciachowi. Nagle mogą zdobywać uznanie publiki na festiwalach w USA. Nagle każdy najmniejszy news o nowej muzyce jest powielany przez wszystkie portale. No i nagle Limp Bizkit wydali nowy album. W ostatni dzień października, w Halloween, dostaliśmy Still Sucks. 12 premierowych utworów będących bardzo świadomą próbą skomentowania tego, czym LB było i jest.

12 utworów i nieco ponad 30 minut muzyki to mało. Nie jestem fanem takich krótkich albumów, ale jeśli utwory się bronią, to już niech im będzie. Still Sucks to Limp Bizkit rozkręcony na 120%. Połowa albumu to zadziorne, głośne, gitarowe petardy, 3 utwory zahaczają o klimaty hip-hopowe, a ostatnie 3 to napędzane akustyczną gitarą spokojne piosenki. Dużo tu humoru i wygłupów, ale jest też miejsce na powagę. Ważne jest jednak to, że wszystko brzmi tak, jak powinno. Pomysłowe riffy Borlanda tną powietrze w Out of Style, Dirty Rotten Bizkit czy Pill Popper (jeden z najmocniejszych numerów LB!). Praca gitary i śmieszny rapowy dialog (Durst gada chyba sam ze sobą, ale z nałożonym efektem) w Love the Hate robią wyśmienitą robotę i wielka szkoda, że utwór kończy się po drugim refrenie. Zabrakło puenty, chcę więcej! Kontrast między spokojną zwrotką a wybuchowym refrenem w You Bring Out The Worst in Me też może się podobać.

Z kolei echa Cypress Hill znajdziecie w Turn It Up, Bitch, zaś taki Barnacle śmierdzi grunge'em. Sporo się tu dzieje, ale mimo wszystko czuć niedosyt. Utwory często brzmią jak szkice, którym zabrakło czasu na rozwinięcie skrzydeł. Dwuminutowy kawałek robi lepsze wrażenie, gdy jest otoczony dłuższymi kompozycjami, a tu większość płyt to takie szybkie strzały. Przedostatni numer, Snacky Poo, ma doklejony w połowie durnowaty żart (ściemniony wywiad jakiegoś matołka z Wesem Borlandem), który za drugim razem przestaje bawić i staje się rzeczą totalnie pomijalną. Wówczas album nie trwa 32, a równie 30 minut. Żarty poproszę na koniec, jak to było kiedyś np. z Benem Stillerem.

Still Sucks bez wątpienia może się podobać. Świadczą o tym komentarze w sieci, recenzje krytyków maści wszelakiej i moja. To fajny album-zabawka. Fred dalej ma flow, sekcja rytmiczna łoi niemiłosiernie, wrócił nawet DJ Lethal (a się przecież panowie pokłócili jakiś czas temu) i wcale nie słuchać, że członkowie Limp Bizkit zbliżają się do 50-tki (albo ją przekroczyli, jak w przypadku lidera grupy). Powrót odhaczony, opinie pozytywne, to teraz poproszę prawdziwy, duży album. Ten o słoniach też może być. Serio. Chętnie posłucham.

fsm
4 listopada 2021 - 12:33