Recenzja filmu The Meg - Jason kontra rekin - fsm - 30 sierpnia 2018

Recenzja filmu The Meg - Jason kontra rekin

Lato jeszcze trwa, w kinach nie może więc brakować wysokobudżetowych, durnowatych, efektownych filmów, które zapewnią rozrywkę na czas seansu, a potem wylecą z głowy. Nieco zapomniany gatunek kina "rekiniego" idealnie pasuje do tej kategorii, a The Meg jest zacnym reprezentantem tegoż.

O filmie Jona Turtletauba (wcześniej zrobił m.in. oba Skarby narodów) opinii było sporo, a większość brzmiała w stylu: głupi, ale fajny. Nastawiłem się więc adekwatnie, po cichu licząc na wielką niespodziankę i film lepszy niż najnowsza - bardzo dobra! - część Mission Impossible. Aż tak dobrze nie było, ale i tak było dobrze. O tak.

The Meg to ekranizacja książki Steve'a Altena, który do dzisiaj zdążył napisać aż siedem odcinków w tym cyklu, a ósma ma pojawić się w przyszłym roku. Jest to więc pożywka dla ewentualnych kontynuacji, bo już wiadomo, że film z Jasonem Stathamem sprzedał się dobrze i ogłoszenie sequela jest już zapewne tylko kwestią czasu, bo decyzje na wysokim szczeblu pewnie już są podjęte.

Fabułę filmu można streścić następująco: badacze badają niezbadane i przypadkiem uwalniają bestię. Na ratunek pędzi więc archetyp bohatera, Jonas Taylor, który jest najlepszy, ale kilka lat wcześniej spotkał pod wodą "coś" i w efekcie uratował tylko 60% załogi łodzi podwodnej. Czyli jego najlepszość została lekko zachwiana, ale przeciez to jest film o 30-metrowym rekinie, którego trzeba pokonać. Czy ktoś ma jakiekolwiek wątpliwości co do tego, że Jonas-Jason ostatecznie jednak okaże się najlepszy?

Jeśli chodzi o tzw. filmowe tropy, to The Meg jest pięknym przykładem wykorzystywana wszystkiego, co się tylko da: w załodze międzynarodowej stacji badawczej jest tylko jeden czarnoskóry facet, a ksywa jego to - a jakże - DJ. W załodze jest wytatuowana specjalistka od komputerów imieniem Jaxx. Przez dwa "x". Córka szefa stacji jest piękna, mądra, odważna, ma najmądrzejsze dziecko świata i czuje miętę do głównego bohatera. Są ostatnie słowa przed śmiercią. Jest heroiczne wskakiwanie do wody celem ratowania. Jest heroiczne poświęcanie własnego życia by ocalić innych. A ci inni są potem smutni przez jakieś 30 sekund. I jest masa innych rzeczy, które znacie, których się spodziewacie i które wywołują uśmiech.

Bo The Meg jest taką dwugodzinną kalką za 150 milionów dolarów, która przez większość czasu doskonale wie, czym jest, dzięki czemu całość ogląda się bardzo dobrze. Mogą nieco razić momenty, kiedy reżyser zapomina, że robi wakacyjny film o gigantycznym rekinie. Wstęp jest długi i trochę zbyt poważny, a tytułowego stwora widzimy dopiero po jakichś 30-40 minutach filmu. Na szczęście akcja wrzuca czwarty i piąty bieg i druga godzina filmu pędzi szybko. Nie do końca udała się też wymuszona chemia między Li Bingbing a Jasonem Stathamem, ale co tam - ona jest ładna, on bohaterski. Tak musi być. Komputerowy rekin jest godnym oponentem i kilka scen z jego udziałem powoduje wzrost tętna, zaś finał jest cudownie adekwatny.

Widz dostaje paczkę żartów, CGI, wybuchów, heroizmu, banałów, trochę nierównego tempa i lekko chwiejnego stylu, ale ostatecznie The Meg broni się jako zacne kino klasy B z budżetem kina klasy A. To film tak durnowaty, że generuje poczucie dobrze spędzonego czasu. A w letnim kinie głownie o to chodzi. Siedem plus!

fsm
30 sierpnia 2018 - 10:05