10/10 - czyli najlepsze produkcje filmowe - część 1/3 - UNIX - 15 października 2018

10/10 - czyli najlepsze produkcje filmowe - część 1/3

Dziś przedstawiam pierwszą część zestawienia moich ulubionych filmów, czyli prywatny ranking najlepszych dzieł kinematografii pełnometrażowej. Znajdziecie tu opisy dziesięciu produkcji, którym przyznałem maksymalną notę w dziesięciopunktowej skali oceny. Pozostałe filmy pojawią się niebawem w kolejnych częściach zestawienia.

Zdaję sobie sprawę, że jest to lista typowo subiektywna i niekoniecznie muszą się tu znaleźć najlepsze dzieła dla zawodowych krytyków kina. Są to po prostu tytuły, które właśnie mnie najbardziej przypadły do gustu. Znajdujące się w tym rankingu produkcje cechują się wysokim "replayability", czyli czynnikem zachęcającym do pownownego obejrzenia. Starałem się unikać spojlerów, jednak głównych rys scenariuszowych należy się spodziewać. Kolejność opisów nie przebiega według żadnego klucza. Zapraszam!

Siedem

Trudno opisać wrażenie, jakie wywołał we mnie Siedem, gdy oglądałem go po raz pierwszy, ale było to coś z pogranicza odurzenia i hipnozy. Już od pierwszych chwil kontaktu z filmem pochłania nas klimat tak gęsty, że w zasadzie można by go kroić nożem. Niezwykle mroczna i ponura atmosfera miesza się tu z precyzyjnie tkaną historią kryminalną i sugestywnymi, wycyzelowanymi zdjęciami Dariusa Khondji'ego. Wszystko spaja doskonała gra aktorska w wykonaniu Morgana Freemana, Brada Pitta i Kevina Spacey'ego.

Siedem to opowieść o swoistym odwróceniu ról, o antybohaterze-mordercy, który w dość przewrotny sposób poucza zepsute, amerykańskie społeczeństwo, wskazując na jego zagubienie oraz brak moralnego kręgosłupa. Jest w jego "lekcjach" jakaś pokrętna logika, podana w okrutny sposób bolesna prawda o dzisiejszych czasach.

Pod względem formy Siedem wydaje się hołdem dla kina noir i klasycznych kryminałów z lat 60. i 70. ubiegłego wieku. Można się w nim spodziewać intensywnej gry świateł, przyciemnień i poetyckich zdjęć. Tutaj każde ujęcie jest dopieszczone, każdy kadr zbudowany z największą starannością. Dzięki tej produkcji David Fincher wreszcie wypłynął na szerokie wody i udowodnił swój ogromny talent reżyserski. W moim prywatnym rankingu Siedem to najlepszy thriller w historii dziesiątej muzy.

Buntownik z wyboru

Pierwszy film w dorobku Gusa Van Santa, w którym reżyser wyszedł poza kameralne, niezależne produkcje tworzone za garść dolarów ze zrzutki od znajomych. Film pozwolił mu wskoczyć do pierwszej ligi reżyserów Hollywoodu, choć tak naprawdę wcale o tym nie marzył.

Buntownik z wyboru to jeden z najwybitniejszych przedstawicieli dramatu obyczajowego. Niezwykle poruszająca historia matematycznego geniusza naznaczonego traumą z dzieciństwa już od pierwszej sceny łapie za serce i nie puszcza do napisów końcowych. Znajdziecie w nim wszystko, co składa się na młodą i niepokorną duszę - ból dojrzewania, poszukiwanie siebie, prawdziwą przyjaźń i szczery humor.

Dzieło Gusa Van Santa aż kipi od wyjątkowych, mocno zapadających w pamięci scen. Rozmowa głównego bohatera ze swoim terapeutą na ławce w parku to jedna z najmocniejszych interkacji zarejestrowanych kamerą filmową. Spokój i konsekwencja, z jaką doktor Sean wypowiada swoje słowa, wprost zniewalają.

Warto zaznaczyć, że autorami nagrodzonego Oscarem scenariusza są odtwórcy głównych ról - Matt Damon i Ben Affleck. Z kolei grający psychoterapeutę Robin Williams zgarnął złotą statuetkę za najlepszą drugoplanową rolę męską. Była to prawdopodobnie najlepsza kreacja aktorska w jego karierze. Na uwagę zasługuje również niezwykła, nastrojowa muzyka autorstwa Danny'ego Elfmana i Elliotta Smitha.

Buntownik z wyboru to jedno z tych dzieł, które kształtują duszę i zostawiają w niej ślad na zawsze. Nie ma w nim ani jednej zbędnej sceny, ani jednego niepotrzebnego zdania. Charakterystyczny słodko-gorzki smak filmu w perfekcyjny sposób oddaje istotę życia. To wspaniały obraz, który po każdym obejrzeniu docenia się jeszcze bardziej.

Predator

Ależ ten czas leci. Naprawdę trudno dziś uwierzyć, że od premiery Drapieżnika minęło już trzydzieści jeden lat. Chwila, w której po raz pierwszy ujrzeliśmy kosmicznego łowcę, na zawsze zmieniła rozrywkowe science-fiction. Predator był jednym z królów epoki VHS, a taśmy z jego udziałem ścierały się od wielokrotnego oglądania.

Fabuła rewelacyjnego filmu Johna McTiernana jest prosta, jak budowa cepa. Grupa najemników wyrusza do południowoamerykańskiej dżungli celem odbicia rządowego oficjela z rąk partyzantów. Ot kolejny dzień z życia zawodowców, u których widok trupów nie wywołuje zwiększonego wydzielania adrenaliny. Na miejscu okazuje się jednak, że w całej zabawie jest ktoś trzeci, kto kpi sobie z dotychczasowych reguł gry i wprowadza własne. "Tam coś jest, ale to nie człowiek". Misja, która dla wszystkich miała być bułką z masłem, okazuje się desperacką walką o przetrwanie.

W Predatorze ogromne wrażenie robi nastrój – film zaczyna się, jak standardowy akcyjniak, by później z każdą minutą zagęszczać klimat. Atmosfera staje się duszna, parna i trudna do zniesienia niczym gorące powietrze tropikalnej dżungli. Reżyser świetnie przeplata narrację obiektywną z subiektywnymi ujęciami z oczu Drapieżnika. Zabieg ten stopniowo i sukcesywnie nasila uczucie dyskomfortu, kiedy widzimy, jak śmiertelne zagrożenie zbliża się do komandosów niczym kat do skazańca w trakcie wykonywania wyroku śmierci.

Świetny scenariusz i reżyseria to nie jedyne mocne strony tej produkcji. Predator może pochwalić się także rewelacyjnymi efektami specjalnymi, które potrafią bronić się nawet dzisiaj. Film zaskarbił sobie sympatię fanów także typowymi dla kina lat 80. one-linerami w stylu "Nie mam czasu krwawić" albo "Nie ruszaj się stąd".

Na wielkie uznanie zasługuje również niesamowita muzyka autorstwa Alana Silvestriego, w której nawet mniej wprawne ucho usłyszy inspiracje afrykańskimi motywami plemiennymi. Na końcu trzeba wspomnieć o fantastycznej kreacji Kevina Petera Halla, który sam wymyślił i dopracował wszystkie jaszczurze ruchy gwiezdnego mordercy.

Sequel Predatora nie powtórzył sukcesu "jedynki", ale było to wciąż solidne i satysfakcjonujące kino rozrywkowe. Smutkiem napawa jedynie to, co zrobiono później z tą legendarną postacią amerykańskiego kina (vide: koszmarny reboot, który niedawno puszczano w kinach). Współczesne Hollywood zdaje się zupełnie nie rozumieć, co tak naprawdę stało za sukcesem filmu, czyli ostrożne i konsekwentne podejście do scenariusza. W Predatorze (i wielu innych produkcjach lat 80.) mniej więcej tyle samo czasu poświęcono akcji, co ekspozycji. Twórcy pozwalali swoim filmom dojrzeć, dawali sobie czas na zbudowanie odpowiedniego nastroju. Dzięki temu łatwiej można było wsiąknąć w klimat filmu, nawiązać więź z bohaterami i przeżywać ich ekranowe perypetie. Dzisiaj akcja niemal wszystkich filmów science-fiction od pierwszej minuty pędzi na złamanie karku, przez co los ukazanych w nich postaci jest nam w zasadzie obojętny.

Terminator

Dawno, dawno temu, a dokładnie w 1981 roku, był sobie film pod tytułem Ucieczka z Nowego Jorku. Jedną z osób odpowiedzialnych za scenografię i pirotechnikę na planie był nikomu wówczas nieznany James Cameron. Reżyser filmu – John Carpenter – był tak zachwycony pracą młodego adepta efektów specjalnych, że zaproponował mu nakręcenie własnego filmu.

Początkujący twórca nie zastanawiał się dwa razy, tym bardziej, że miał już konkretny pomysł na swoje autorskie dzieło. Podczas prac nad poprzednim filmem przyśnił mu się metalowy szkielet wyłaniający się z ognia niczym jakiś wysłannik piekła. Reżysera tak bardzo zafascynowała ta wizja, że postanowił na jej kanwie zbudować temat dla swojego filmu. Tak narodził się Terminator, którego udało się jednak nakręcić dopiero trzy lata później. Budżet filmu wyniósł jedynie sześć milionów dolarów, ale nie powstrzymało to twórców przed realizacją ambitnego i przełomowego dzieła.

Dziś chyba nikomu nie trzeba przedstawiać czegoś, co stanowi w zasadzie punkt odniesienia dla wszystkich twórców kina i literatury science-fiction po 1984 roku. Terminator okazał się prawdziwą trampoliną do kariery nie tylko samego Camerona, ale także austriackiego kulturysty Arnolda Schwarzeneggera. Początkujący w Hollywood sportowiec idealnie odnalazł się w roli morderczej i milczącej maszyny o wyglądzie człowieka. Austriak w ciągu całego filmu wypowiada zaledwie kilka słów, co nie przeszkodziło mu w zaskarbieniu sobie miłości fanów i zdobyciu oszałamiającej popularności w branży. Od tamtego czasu Schwarzenegger nie mógł się opędzić od propozycji ról w kolejnych produkcjach.

Na sukces filmu złożyły się także kreacje innych aktorów. Mam tu na myśli przede wszystkim niezwykle naturalną i dziewczęcą Lindę Hamilton oraz charyzmatycznego Michaela Biehna, którego ekranowe człowieczeństwo stanowiło idealną przeciwwagę dla wypranej z emocji maszyny.

W postaci terminatora najbardziej fascynujący jest aspekt całkowitego odczłowieczenia. W przeciwieństwie do wszystkich innych czarnych charakterów jego motywacje nie mają nic wspólnego z pragnieniem zemsty, potrzebą upokorzenia przeciwnika czy jakimikolwiek innym ludzkim uczuciem. To pozbawiona emocji maszyna, która zrobi wszystko, by spełnić wydane jej polecenie. Terminator dąży do osiągnięcia celu najprostszym możliwym sposobem – bez zbędnego gadania, bez upokarzania innych, bez wszystkiego, co czyni ludzi słabymi. I właśnie dlatego jest tak oryginalny i fascynujący.

W filmie Camerona ogromne wrażenie robi charakterystyczny nastrój kina lat osiemdziesiątych. Skąpane w mrokach nocy Los Angeles jawi się jako rodzaj czyśćca, oniryczna i ponura wizja świata skazanego na zagładę. Pod względem estetyki Terminator odwołuje się do czarnego kryminału, dlatego czasem określa się go mianem tech-noir. Niemała w tym zasługa rewelacyjnej muzyki Brada Fiedela, w której specyficzne dźwięki syntezatorów wynoszą film do zupełnie innego wymiaru. Terminator to jeden z najbardziej klimatycznych obrazów spod szyldu fikcji popularno-naukowej.

Terminator 2: Dzień Sądu

Niebywały sukces pierwszej części Terminatora sprawił, że powstanie sequela było niemal pewne. Niestety fani elektronicznego mordercy musieli czekać siedem długich lat nim ich marzenie stało się faktem. W międzyczasie James Cameron był zajęty kręceniem Obcego 2 i Otchłani.

Kiedy wreszcie w 1991 roku do kin wszedł Terminator 2: Dzień Sądu, publika wstrzymała oddech, a konkurencja oniemiała z wrażenia. Wówczas Cameron należał już do wąskiej elity najlepszych reżyserów w USA, więc oczekiwania wobec filmu były ogromne, ale nikt nie spodziewał się czegoś takiego. To była kontynuacja idealna.

Akcja filmu dzieje się kilkanaście lat po wydarzeniach z pierwszej części. Skynet wysyła w przeszłość cyborga mającego zlikwidować przyszłego przywódcę ludzi w wojnie z maszynami – Johna Connora. Ludzki ruch oporu nie zostaje dłużny i do tunelu czasoprzestrzennego pakuje obrońcę młodego Johna. Pytanie brzmi - który z nich znajdzie chłopca pierwszy?

Terminator 2 to jeden z nielicznych przypadków w historii kina, kiedy kontynuacja znanego hitu jest niemal pod każdym aspektem lepsza od oryginału. Oczywiście taki stan rzeczy wynikał z nieporównywalnie większego budżetu pozwalającego Cameronowi realizować pomysły, które przy produkcji pierwszego filmu trafiały do zamrażarki.

W tamtym czasie Terminator 2 był najdroższym filmem w historii. Po raz pierwszy na tak dużą skalę zastosowano technologię CGI, czyli komputerowych efektów specjalnych. Trudne zadanie generowania cyfrowej iluzji powierzono niezwykle cenionej w Hollywood firmie Industrial Light & Magic pod przewodnictwem Dennisa Murena. Standardowymi efektami specjalnymi zajął się legendarny Stan Winston. Za swoją pracę obaj magicy od SFX zostali nagrodzeni Oscarem, po raz kolejny zostawiając całą konkurencję daleko w tyle.

Świetnie spisali się także aktorzy - Arnold Schwarzenegger doskonale odnalazł się "po jasnej stronie mocy", a towarzyszący mu Edward Furlong niezwykle przekonująco wypadł w roli młodego Connora. Na wielkie brawa zasłużyła także Linda Hamilton oraz Robert Patrick, który ze swoim ponurym spojrzeniem wydawał się wprost urodzony do roli udoskonalonego modelu terminatora T-1000.

Zgrzewka najlepszego piwa powinna trafić także w ręce autora muzyki. Brad Fiedel nieznacznie zmodyfikował motyw przewodni pierwszej części, nadając mu nieco bardziej podniosłego tonu. Płonący plac zabaw z czołówki filmu wraz z przygrywającą w tle muzyką jego autorstwa tworzą połączenie niemal mistyczne. Scenę tę do dziś uważam za najlepsze filmowe preludium, jakie kiedykolwiek powstało.

Dzień Świstaka

Nie jestem przesadnie wielkim entuzjastą komedii, ale Dzień Świstaka ma w sobie rozbrajającą moc i urok tak silny, że nie sposób tego filmu nie pokochać. Poza tym trudno uznać go za typowego przedstawiciela ekranowych rozśmieszaczy. Tutaj tak naprawdę nie chodzi o sytuacyjne żarty i zabawne dialogi. To głęboka i wzruszająca opowieść o potrzebie kochania i stawaniu się lepszym człowiekiem.

Bohaterem filmu jest zgorzkniały i zmęczony życiem prezenter telewizyjny – Phil. Kiedy pod koniec zimy wraz ze swoją ekipą wyjeżdża do miasteczka Punxsutawney w celu zrelacjonowania Dnia Świstaka, stężenie irytujących go rzeczy zaczyna przekraczać wszelkie możliwe normy. W tej amerykańskiej dziurze po prostu nic nie jest takie, jakie być powinno – gospodyni domu notorycznie wścibia nosa w nieswoje sprawy, mieszkańcy miasta są nudni i przewidywalni, a z prysznica leci tylko zimna woda. Jakby tego było mało, zaczyna śnieżyć tak intensywnie, że wydostanie się z miasta zaraz po robocie okazuje się niemożliwe – istna tragedia.

Siłą rzeczy Phil musi zostać w Punxsutawney jeszcze jeden dzień. Problem polega jednak na tym, że kolejny dzień… nie istnieje. Po wybudzeniu się prezenter odkrywa, że dzisiaj to wczoraj – innymi słowy Dzień Świstaka zaczyna się od nowa. Wskutek jakichś dziwnych zawirowań bohater wpada w rodzaj pętli czasowej, z której nie może się wydostać. W konsekwencji przeżywa Dzień Świstaka na nowo, raz za razem i do znudzenia.

W filmie Harolda Ramisa zdecydowanie największe wrażenie robi kreacja Billa Murrray'a. Wydaje się, jakby aktor został stworzony do tej roli. W jego mimice, spojrzeniu i gestykulacji kotłuje się mieszanina narcyzmu, skrajnego autentyzmu i zabawnego znużenia. Jednak efekt nie byłby tak dobry, gdyby nie odpowiedni materiał źródłowy. Rewelacyjny scenariusz, cięte dialogi i spostrzegawczy, inteligentny humor pozwoliły aktorowi rozwinąć skrzydła i dać prawdziwy popis swojego talentu. Na ziemskim globie nie było bardziej odpowiedniej osoby do tej roli.

Dzień Świstaka to studium ludzkiej natury, pragnienia miłości i przemiany zblazowanego egoisty w oddanego ludziom altruistę. Film ujmuje cudownym klimatem i naturalnym, niewymuszonym poczuciem humoru. To jedna z wyjątkowo nielicznych realizacji, które można oglądać wielokrotnie, nie czując znudzenia.

Egzorcysta

Spośród tysięcy filmów, jakie kiedykolwiek wyprodukowano, naprawdę bardzo niewiele było w stanie mnie przestraszyć lub wywołać silniejsze bicie serca. Egzorcysta w reżyserii Williama Friedkina to wyjątek potwierdzający regułę. Niezwykle mroczna, posępna produkcja o walce z demonem przejmującym kontrolę nad nastoletnią dziewczyną przyprawia o gęsią skórę za każdym razem.

Egzorcysta jest ekranizacją książki Williama Petera Blatty’ego o takim samym tytule. Moim zdaniem do dziś nie udało się nakręcić filmu, który potrafiłby stworzyć równie niepokojącą atmosferę. W trakcie seansu Egzorcysty nie oglądasz horroru. W trakcie seansu Egzorcysty schodzisz w mrok, w niepokojące obszary, o istnieniu których nie miałeś nawet pojęcia. To nie jest po prostu kolejny dreszczowiec, jakich zaliczyłeś już setki. To arcydzieło kinematografii i absolutne mistrzostwo w dziedzinie psychologicznego mechanizmu wywoływania lęku.

Egzorcysta to nie tylko rewelacyjny scenariusz, klimat, piękne zdjęcia i doskonała reżyseria. To także fantastyczna gra aktorska - mam tu na myśli przede wszystkim niesamowitą Lindę Blair w roli Regan. Jej rola jest tak wiarygodna i przekonująca, że człowiek zastanawia się, czy to na pewno wszystko było tylko udawane. Na wielkie uznanie zasłużyli również odtwórcy księży: Max Von Sydow w roli Ojca Merrina i debiutujący na ekranie Jason Miller jako Ojciec Damien.

Warto podkreślić, że w produkcji filmu wykorzystano zdjęcia podprogowe i autentyczne nagrania z aktu zarzynania świni. W sposób oczywisty podkręcało to i tak już wystarczająco silną atmosferę niepokoju. Nie powinien zatem dziwić fakt, że w trakcie przedpremierowych emisji filmu dochodziło do omdleń. Można sobie tylko wyobrazić, jak bardzo Egzorcysta musiał szokować w latach 70., kiedy wchodził do kin. Gwarantuję jednak, że od tamtego czasu w ogóle się nie zestarzał i dziś przeraża równie mocno, co w dniu swoich narodzin. Obok takich dzieł, jak Dziecko Rosemary i Omen to zdecydowanie najlepszy przedstawiciel swojego gatunku.

Donnie Darko

Donnie jest nastolatkiem, którego najbliższe otoczenie postrzega za niezrównoważonego psychicznie. Pewnej nocy ukazuje mu się dwumetrowy królik, który w pewien przewrotny sposób ratuje mu życie. Odtąd Donnie zaczyna wykonywać rozmaite polecenia swojego nowego przyjaciela, siejąc zamęt w szkole i spokojnym dotąd miasteczku. Czy jego działania są jedynie aktem szaleńca czy kryje się za tym jakiś niezbadany sens?

Film Richarda Kelly’ego to swoista reinterpretacja Alicji w Kranie Czarów. Mamy tu zagubionego nastolatka z problemami psychicznymi, jest ucieczka od bolesnej rzeczywistości w świat fantazji oraz królik pełniący rolę przewodnika. Wszystko zamknięto w poetyce snu i całym szeregu odniesień do filozofii i literatury pięknej. Niezwykły koktajl tematyczno-formalny stał się później wizytówką reżysera, który próbował powtórzyć taki rodzaj ekspresji twórczej w swoim kolejnym filmie The Box. Efekt nie był już tak spektakularny, choć jest to nadal solidne kino filozoficzne.

Wizja świata w wydaniu Richarda Kelly’ego jest skomplikowana i zagmatwana. Swoje filmy konstruuje w taki sposób, by mocno angażować widza w próbę rozgryzienia własnego toku rozumowania. Nie musiscie się jednak obawiać pseudo intelektualnego bełkotu w stylu Davida Lyncha - tutaj wszystko jest precyzyjnie zaprojektowane i nie ma mowy o przypadku. Film staje się rodzajem łamigłówki, labiryntem, którego ściany zbudowano z odniesień do psychologii, filozofii, kosmologii, kwestii popędów płciowych czy roli czasu i przeznaczenia. Co jest kluczem do zrozumienia otaczającej nas rzeczywistości? Konia z rzędem temu, kto w świecie Hollywoodu wskaże podobnego twórcę.

Donnie Darko to nie tylko oniryczna podróż, to także brutalna rozprawa z mitem amerykańskiego snu. Bohater filmu w tylko sobie znany sposób obnaża fałsz i zakłamanie szkoły, nauczycieli i instytucji publicznych, ujawnia społeczne zepsucie, demaskuje fałszywych proroków. Senny, idylliczny świat małomiasteczkowej społeczności okazuje się doskonale skrywanym wysypiskiem wszelakiego rodzaju brudu i moralnej degrengolady.

Jednak film Richarda Kelly’ego to nie tylko rewelacyjna fabuła i wielowarstwowa opowieść. To również (a może przede wszystkim) nieziemska atmosfera i nastrój, jakiego nie uświadczycie w żadnym innym filmie. Nie ma bowiem i nigdy nie będzie drugiego tak klimatycznego obrazu. Reżyser wykreował rodzaj filmowego snu, psychodeliczną wizję podróży w czasie i między wymiarami, od której nie sposób oderwać wzorku. Trudno zrozumieć fenomen tego filmu i wszystkie jego zawiłości już po pierwszym seansie. Potrzeba co najmniej dwóch podejść, by wszystkie elementy układanki wskoczyły w swoje miejsca. Jednak, gdy to wreszcie się stanie, wydacie z siebie jedynie ciche westchnienie podziwu.

Duel

David Mann udaje się w ważną podróż służbową. Czeka go wiele mil samotnej jazdy samochodem po amerykańskich bezdrożach. Po przejechaniu zaledwie kilku kilometrów, sytuacja na szosie zmusza go do wyprzedzenia starej, pordzewiałej ciężarówki. Ten błahy i zdawałoby się niepozorny incydent staje się zarzewiem konfliktu, który zamieni się w desperacką walkę o życie.

Duel (w Polsce figurujący pod swojsko brzmiącym tytułem Pojedynek na szosie) to jeden z pierwszych filmów Stevena Spielberga. Obraz wyprodukowano dla telewizji ABC, która wyemitowała go w swoim sobotnim paśmie "film tygodnia". Film z miejsca okrzyknięto najlepszym dziełem stworzonym na potrzeby telewizji, co otworzyło Spielbergowi drzwi do wielkiej kariery.

Niezwykle prosta fabuła w połączeniu z rewelacyjną reżyserią i realizacją zaowocowały niemal hipnotyzującym seansem. Kolejne stresujące wydarzenia, narastające poczucie osamotnienia i piekielnie duszna atmosfera sprawiają, że bohater zaczyna popadać w uzasadniony rodzaj histerii i paranoi. Nastrój podkręca świadoma decyzja reżysera o niepokazywaniu twarzy kierowcy ciężarówki. Bohater filmu dociera do ściany swojej odporności psychicznej, na każdym zakręcie widząc swojego prześladowcę.

W całym filmie pada zaledwie kilka zdań, z których większość stanowi monolog wewnętrzny głównej postaci. Słyszymy myśli bohatera i wraz z nim stopniowo wpadamy w paranoję, w sidła paraliżującego strachu i obłędu. Lęk bohatera staje się niemal namacalny. Reżyser na każdym kroku udowadnia swój kunszt, z mistrzowską precyzją stopniując napięcie. Uważam, że  ten film w pełni zrozumieją tylko osoby, które mają na swoim koncie nocną podróż z potężnym tirem na ogonie. Bo Duel to nie film, to stan umysłu.

Dla samego Stevena Spielberga Pojedynek na szosie jest rodzajem alegorii. Film miał obrazować przykre doświadczenia twórcy z czasów szkolnych, kiedy był regularnie prześladowany przez silniejszych od siebie dręczycieli. Uciekający samochód Davida Manna to mały Steve, a wielka ciężarówka to przerażający "kolega z klasy".

Duel stał się źródłem licznych inspiracji i odniesień dla następnego pokolenia filmowców. Tym obrazem Spielberg udowodnił, że można porywać widownię bez korzystania z jakichkolwiek efektów specjalnych czy pirotechnicznych. Jeśli kiedyś zdecydujecie się na obejrzenie tego filmu, zadbajcie o to, by nikt wam nie przeszkadzał. Pojedynek na szosie trzeba oglądać w skupieniu.

Drive

Są na świecie mężczyźni, którzy wolność i niezależność mają we krwi. Nigdy nie przystosują się do reguł rządzących normalnym światem, nigdy nie ustawią się w jednym rzędzie ze zwykłymi ludźmi. Życie sprowadzające się do posiadania rodziny, płacenia podatków i strzyżenia trawnika co sobotę jest dla nich czymś kompletnie obcym. Jednym z takich właśnie mężczyzn jest Driver, prowadzący podwójne życie kierowca z przedmieść Los Angeles. Za dnia pracuje jako mechanik i kaskader w drugoligowych filmach akcji. W nocy dorabia jako szofer lokalnych przestępców. Wszystko zmienia się w dniu, kiedy poznaje nieśmiałą Irene i jej syna.

Choć powyższy opis może brzmieć nieco pretensjonalnie, wierzcie mi - filmowi Nicolasa Windinga Refna jest bardzo daleko do sztampy czy powielania znanych wzorców. Już w trakcie pierwszej sceny będziecie urzeczeni zarówno tym, co widzicie, jak i tym, w jaki sposób to widzicie. Drive to swego rodzaju mistrzostwo w dziedzinie reżyserii i sztuki operatorskiej. Cały film zanurzono w charakterystycznym retro stylu lat 80., na co niemały wpływ ma doskonała, elektroniczna ścieżka dźwiękowa. Film ocieka delikatnym, wysmakowanym campem, dzięki czemu cała warstwa wizualno-muzyczna stanowi wartość samą w sobie.

Jednak dopieszczona forma tylko wtóruje rewelacyjnej, trzymającej w napięciu historii. Najmocniejsza strona filmu tkwi w jego prostocie. Tutaj nikt niczego nie udaje - dostajesz  konkretne postacie w konkretnym i bezwzględnym środowisku. Dla odtwórcy głównej roli, Ryana Goslinga, Drive jest czymś w rodzaju filmu o superbohaterze i rzeczywiście coś w tym jest.

Dla mnie dzieło Refna to kino w najczystszej postaci - rewelacyjne kreacje aktorskie, wciągająca fabuła, doskonałe zdjęcia i muzyka. Bez efektów komputerowych, bez udawania, bez ściemy. Oglądanie Drive przypomina przejażdżkę kolejką górską z napisem "wchodzisz na własną odpowiedzialność". W trakcie jazdy dostajesz taką dawkę emocjonalną, że na końcu trudno dojść do siebie. Drive to Mona Lisa świata filmu - urzekający obraz, obok którego nie da się przejść obojętnie i którego nie sposób zapomnieć.

UNIX
15 października 2018 - 17:58