Zima tuż, czapkę włóż. No, może jeszcze nie ta biała suka uwielbiająca przemrozić mnie do szpiku kości, ale na noc zacząłem zamykać okno w sypialni. Raz zapomniałem i śpiący zwykle w tym samym pokoju pies biegał rano z gilami pod nosem. Ale nie o tym chciałem pisać, tylko o tym, że zbliża się pora, w czasie której nie ma milszej rzeczy od posadzenia siedzenia przed monitorem lub telewizorem po to, by bez końca móc oddawać się przyjemnemu graniu w hiciory. Co prawda ostatnimi czasy w pozostałej części roku też dobrych i bardzo dobrych tytułów nie brakuje, ale okres jesienno-zimowy daje możliwość zapolowania na dużego zwierza. Postaram się zatem przybliżyć Wam, co też interesującego wydarzy się w tym roku w moim życiu gracza.
Drakensang: Rzeka Czasu – dawno temu, lat chyba piętnaście z okładem urzekła mnie seria Realms of Arcania, bazująca na niemieckim systemie RPG Das Schwarze Auge. Tyle tylko, że to było tak dawno temu, że jakoś zupełnie ominął mnie mający miejsce przecież w tym samym świecie Drakensang. Teraz nadrabiam zaległości i możecie popukać się w głowę, ale gra podoba mi się bardziej od przereklamowanego Dragon Age’a. Właśnie dzisiaj przyjechał do mnie dodatek w kolekcjonerskiej wersji, który specjalnie dla Was obcykałem w innym wpisie i póki co powędruje on na półkę. Jak znajdę chwilę czasu, to od razu rzucę się na to cudo. Jestem zdania, że „niemiaszki” jak chcą to potrafią zrobić grę znacznie ciekawszą od „hamburgerów”. A przede wszystkim bliższą nam kulturowo.
Halo: Reach – nie żebym specjalnie tęsknił za tym uniwersum, ale jakoś tak się złożyło, że większość tytułów z tej serii udało mi się skończyć. Poza tym mam ochotę postrzelać trochę do innych, a tryb multiplayer Halo ma bardzo zacny. No i podobają mi się te kolorowe kosmoczki biegające dokoła z rozdziawionymi mordkami.
F1 2010 – Codemasters ma u mnie kredyt zaufania, choć Grid jakoś specjalnie nie przypadł mi do gustu. Znacznie lepiej wspominam totalnie zręcznościowego Dirta 2. Formula 1 od czasu kiedy Robert Kubica zasiadł za kierownicą bolidu zyskała w naszym kraju sporo na popularności. Nieskromnie się przyznam, że zmagania bolidów śledziłem zanim jeszcze w Polsce ktokolwiek kojarzył wyżej wymienione nazwisko, choć faktycznie, nie tak uważnie jak teraz. Poza tym intrygują mnie te zmienne warunki atmosferyczne i wpływ nawierzchni na sposób prowadzenia bolidu.
Two Worlds II – pierwsza część była jakimś totalnym nieporozumieniem. Wybaczcie panowie z Reality Pump, ale próbowałem, naprawdę próbowałem w to zagrać. Materia mnie jednak pokonała. Za to na część drugą czekam z niecierpliwością. Szczególnie podoba mi się system kreowania czarów z dostępnych kart. Jeżeli świat i fabuła nie będą, mówiąc brzydko, skiepszczone, gra dołączy do mojego Hall of Fame erpegów.
Enslaved: Odyssey to the West – takie gry wręcz uwielbiam. Ładne widoczki, ciekawa fabuła i niebanalni bohaterowie. Wszystko to niby miało Heavenly Sword, czyli poprzednia produkcja Ninja Theory, ale w tamtym przypadku Sony przehypowało z reklamą, wobec czego oczekiwania były zbyt wygórowane w stosunku do oferowanej zawartości. Z Enslaved jest zupełnie inaczej i mam wrażenie, że gra wyskoczyła trochę jak królik z kapelusza. To znaczy słyszałem o niej już od dosyć dawna, ale nikt nachalnie mi się z nią nie narzucał. I dobrze, tym bardziej, że widać skąd autorzy czerpali inspiracje.
Majin and the Forsaken Kingom – już kiedy pierwszy raz zobaczyłem fragment rozgrywki, jakiś głos z tyłu głowy podpowiedział mi, że to jest jeden z tych tytułów, które zapamiętam na długo. Od gry wręcz bije specyficzny klimat przypominający mi ICO, Kolosy czy niedoceniany Folklore. To jest ten nurt japońskich produkcji, który do mnie trafia, czego nie mogę powiedzieć o 95% produkowanego tam shitu.
Arcania: A Gothic Tale – Gothic, więc wiadomo, że choćby sprawdzić trzeba. Obawiam się jednak zamerykanizowanego półproduktu. Jeżeli obejrzycie dostępne na gametrailers developer walkthrough i usłyszycie, jak facet co chwila mówi, że europejscy gracze to tamto, a my tu, rasa panów, mamy to i siamto, i Was z tego powodu nie skręci tu i ówdzie, to znaczy, że gra będzie się Wam podobać. Jeżeli natomiast prawdą jest, że te wszystkie „usańskie ficzery” będzie można wyłączyć w opcjach, to jestem na tak. Wyjdzie demo za dwa tygodnie, to się okaże co i jak.
Castlevania: Lord of Shadow – z reguły staram się być na bieżąco z gatunkiem slasherów, więc wampirom odmówić mi nie wypada. Tym bardziej, że Castlevania to zacna i zasłużona od wielu lat seria, choć w Polsce niestety chyba mało popularna. Poza tym w produkcji przewija się gdzieś tam nazwisko Hideo Kojimy, a ja w przeciwieństwie do Lordareona lubię i cenię tego hipisa.
Medal of Honor – zagram, bo tę serię uważam za znacznie lepszą od Call of Duty (z wyjątkiem pierwszej części, która wybiła mi wszystkie zęby i podbiła oko). Trochę na złość Activision, trochę na przekór hejterom, a trochę dlatego, że podoba mi się grafika. Mistrzostwo w multiplayerze i tak jest dla mnie poza zasięgiem, więc chociaż postrzelam sobie do Talibów w kampanii single player.
Fallout: New Vegas – zapisałem sobie ten tytuł, ale szczerze wątpię bym po zakupie choć go zainstalował. Po prostu wciąż nie nadgryzłem jeszcze „trójki”, która czeka na lepsze czasy. Może kiedyś się doczeka.
Gray Matter – Jane Jansen to pani, która stoi za moim zdaniem najlepszą po Małpich Wyspach serią gier przygodowych, czyli Gabrielem Knightem. W czasach kiedy Ściera tłukła taśmowo Questy ukazało się Sins of the Fathers i wbiło mnie w fotel klimatem. To samo było z drugą częścią, a trzecia z zagadką templariuszy w tle to już w ogóle cud i malina. Po tym czasie przygodówki poszły w odstawkę. Liczę na wielki powrót królowej gier adventure.
Fable III – po tym czego doznałem w Fable II jestem gotów wybaczyć Piotrusiowi wszystkie grzeszki. To była absolutnie przemegafantastyczna gra, a kto twierdzi inaczej, ten nie zna się na dobrych erpegach. Erpegach przez duże E, gdzie nie liczą się dziesiątki statystyk, a radocha z przebywania w wykreowanym przez producenta świecie. Trójeczkę, o ile nie zostanie zastrzelona, utopiona, a następnie ukrzyżowana wątkiem strategicznym, pochłonę w dniu premiery jak pyszniutkie pierogi z serem i śmietaną.
Star Wars: The Force Unleshed II – częściowo z tych samych powodów co Castlevanię, czyli nie przepuszczę żadnemu slasherowi, który nie ucieka przede mną na drzewo. Jedynka była przyzwoita i jednocześnie pełna głupich błędów, więc mam nadzieję, że dostanę co najmniej jej ulepszoną wersję.
Gran Turismo 5 – wczoraj zespawałem stelaż, dzisiaj w nocy idę na parking poszukać jakiegoś fajnego kubełka. G27 skręcimy w przyszłym tygodniu z marketu za rogiem. A poważnie, jestem w stanie oddać połowę emerytury, TYLKO NIECH TO W KOŃCU WYJDZIE!
Assassin’s Creed: Brotherhood – chłopaki z Giant Bomb powiedzieli, że multi w tej grze będzie dawał radę aż miło. I ja im wierzę. Ale nie dlatego kupię tego Asasyna. Tak jak pierwsza część mnie wynudziła, tak druga pozamiatała mną podłogę i użyła w roli kosza na śmieci. Pamiętam, że jak pierwszy raz przybyłem do Wenecji to stanąłem na tym dużym drewnianym moście i z pół godziny gapiłem się na przechodzące tłumy i na architekturę. A żółte karteczki z zagadkami i różnymi kodami walały się na biurku tworząc piętrowe dekoracje ponad kubkiem z kawą.
Need for Speed: Hot Pursuit – wolałbym żeby Criterion nie wchodził w żadne „dile” i skupił się na kolejnym Burnoucie. Ale skoro nie dało się inaczej, to niech i tak będzie. Grę widziałem już dawno temu, ale to co zobaczyłem na ostatnich filmikach wygląda zupełnie inaczej niż wcześniej. Nie wiem czy to dobrze, bo tamto było znacznie bliżej Paradise’a niż te wyglancowane furki ścigające się po czymś w rodzaju pustyni?
To by było na tyle. Z pewnością zagram w więcej tytułów niż te wymienione, na pewno jakiś spodoba mi się bardziej niż zawartość powyższej listy. A jeżeli połowa tych gier będzie choć w połowie tak dobra jak tego oczekuję, to 2010 rok uznam za udany. Ale na ostateczne i osobiste podsumowania przyjdzie jeszcze czas.