Dlaczego ludzie umierają? Aby ich życie nabrało wartości. - Nathaniel Samuel Fisher Jr
Moja przygoda z serialem Sześć stóp pod ziemią (ang. Six Feet Under) zakończyła się kilka tygodni temu. Z reguły nie piszę bzdetów o tasiemcach telewizyjnych, ale dla produkcji HBO zrobię wyjątek. Kilkadziesiąt dni po obejrzeniu ostatniego odcinka SFU coś mnie wciąż przy nim "trzyma", nie pozwala o sobie zapomnieć. A to znaczy, że to serial dla mnie bardzo ważny. Długo zbierałem się do napisania poniższego tekstu, bo o arcydziele HBO można pisać książki, a pomienięcie w ostatecznym rozrachunku któregoś z bohaterów/wydarzenia/cytatu to przejaw barbarzyństwa. Panta rhei, pantha rei...
Sześć stóp pod ziemią to serial na tyle zwykły, że aż niezwykły i jedyny w swoim rodzaju. Opowiada on bowiem o życiu i śmierci, o codziennych problemach zwykłych ludzi, o dojrzewaniu i przemijaniu, o miłości oraz przyjaźni, o familijnej więzi i konfliktach, o wyborach i sytuacjach bez wyjścia. W sumie to o wszystkim. To brzmi jak banał, ale uwierzcie mi - w SFU największy banał sprowadzono do arcypoważnej dyskusji podlanej metafizyką.
Opowieść o rodzinie Fisherów prowadzących dom pogrzebowy w Los Angeles to przystawka do szerszej interpretacji wszystkiego co nas otacza, do podróży wewnątrz własnego "ja", do kontestacji tego co do tej pory uznawaliśmy za pewnik. W tę podróż zapraszają widza bohaterowie:
Scenarzysta serialu - Alan Ball - pewnego dnia prawdopodobnie doznał boskiego olśnienia, które przekuł na powyższe postaci. Nigdy, przenigdy, nigdzie nie widziałem tak fascynujących bohaterów stworzonych na potrzeby produktu telewizyjnego, a takim jest Six Feet Under. I jednocześnie tak nam bliskich. Najprościej ujmując każdy znajdzie wśród tych ludzi cząstkę siebie, bohatera z którym się w pewnym stopniu utożsamia i z nim porównuje. No i rzecz najważniejsza - Fisherowie to zupełnie normalna rodzina. Wyróżnia się tylko uprawianą profesją, ale przeżywają dokładnie to samo co ja i Ty, drogi czytelniku. Ball zastosował zresztą przezabawne wolty koncepcyjne - rodzinka bije w klientów mądrości dotyczące śmierci bliskich, pociesza ich, dobiera oferty pochówku itd. natomiast sama nie może sobie poradzić z życiem prywatnym.
Ekranowy magnetyzm nie byłby oczywiście możliwy gdyby nie doborowa i przemyślana obsada. Michael C. Hall (obecnie znany z Dextera) brawurowo wcielił się w naprawdę trudną rolę Davida Fishera. Partnerują mu na ekranie wyborni: Peter Krause (Nate), Lauren Ambrose (Calire) i Frances Conroy (Ruth). Ale moim skromnym zdaniem najfajniejszą postacią jest grany przez Freddy'ego Rodrigueza Rico Diaz. Nie żebym uważał resztę za mało interesującą. Wręcz przeciwnie, każdy jest tu wybitny i niesamowicie równy. To właśnie kwestia utożsamiania się z danym bohaterem - poglądy Rico są mi zdecydowanie najbliższe. Nie sposób pominąć jeszcze rewelacyjnej Rachel Griffiths jako Brendy, która nie raz przyćmiewa męskie kreacje. Twarda sztuka.
Nie ma w całej historii równie bezpretensjonalnego serialu, który w tak agresywny sposób przełamuje tematy tabu, bez cenzorskiego kagańca. Nie bez kozery SFU stał się wrogiem numer jeden dla zatwardziałych konserwatystów w USA. Ale historia Fisherów to nie jest tani zlepek dziwnych wydarzeń i scen mających za zadanie szokować, czy budzić obrzydzenie. Six Feet Under mówi do widza "Patrz na to jak chcesz. Bierz życie takim jakie jest.". Selektywność tematyczna jest doprawdy porażająca. Weźmy na przykład motyw gadki z trupami - łatwo w tym miejscu dokonać jakiegoś pastiszu i przejaskrawienia, ale nie u Balla. Tu każdy ma do przekazania coś ważnego, racjonalnego mniej lub więcej. Zresztą każdy odcinek rozpoczyna się śmiercią bliżej nam nieznanego delikwenta. Niektórzy giną w tak zabawny sposób, iż niezwykle ciężko określić zgon jako coś odgórnie zaplanowanego. Fisherowie rżą z kostuchy, gdyż jest dla nich żródłem dochodu. Wyjątkiem są sceny zejścia dzieci - tu nie śmieje się nikt.
Nathaniel: Jak tam życie?
Claire: Jak tam śmierć?
Całość rozbita na 63 odcinki składające się na 5 sezonów tworzy spójną, ale i hermetyczną opowieść z morałem, który uwidacznia się dopiero w ostatnich fragmentach ostatniego odcinka. Finałowe 10 minut SFU to chrzanione arcydzieło i długo by szukać drugiej sceny, która tak fascynująco pogrywa na ludzkim sumieniu. Jest ono dostępne na YT, ale nie radzę wam psuć sobie niespodzianki. Zakończenie zbyt płynnie wpisuje się w ideologię zaserwowaną przez Balla, dla tej właśnie sceny warto przemęczyć wszystko od początku do końca. Zresztą po drodze dzieje się tyle rzeczy, że "skip" prosto do zakończenia byłby oznaką lamerstwa. Nie ma w tej historii momentów słabszych, wszystko wydaje się idealnie wpasowane i skrojone. Dotyczy to również humoru, który pojawia się na ekranie często, przy czym jest to humor inteligentny, trochę życiowy, miejscami wisielczy, czarny i ostry. Uwielbiasz ślizgających się pajaców na skórkach od banana? Na SFU będziesz wiecznie niezadowolony.
Zdaję sobie sprawę, że za wiele na temat fabuły nie napisałem, a przynajmniej nie zareklamowałem serialu na tyle zachęcająco, abyście po niego sięgneli. Cóż, najciężej promuje się rzeczy wybitne :) Do domu Fisherów radzę wejść w odpowiednim czasie. Jeżeli nie chwycicie klimatu pierwszych kilku epizodów to radzę odłożyć SFU na półkę i poczekać, może "przetrawi się" później. Gdy po pierwszym sezonie poczujecie nieodpartą chęć poznania dalszych losów bohaterów to znaczy, że czeka Was piękna przygoda. Atmosfera w domu jest iście swojska i ciepła, zupełnie jakby twórcy celowo przygotowali jedno dodatkowe miejsce przy stole dla widza.
Spędziłem przy produkcji HBO wiele dni i wiem, że kiedyś do niej jeszcze powrócę. Choćby dla samej chęci obcowania z Fisherami, ich problemami i codziennymi zagwozdkami. To wspaniałe, barwne i zwyczajne postaci, które mogłyby mieszkać obok Nas, a i tak nie rzucałyby się w oczy. To zdecydowanie najlepszy serial jakikolwiek oglądałem, Mount Everst w kategorii drama. Oceny końcowej brak z oczywistego powodu.
BTW. Na IMDB ktoś w komentarzach do SFU napisał "Nazywając Six Feet Under serialem telewizyjnym robimy mu krzywdę". Podpisuję się pod tym!